sobota, 29 października 2011

W londyńskich klimatach

Wcale się dzisiaj nie obijam! O, proszę:

Makijaż dedykowany simply_a_woman
(można powiększyć!)

Dobra, może troszkę. Bo tego makijażu nie zmalowałam dzisiaj. Dzisiaj jest zbyt pochmurno na zabawę z aparatem... Na szczęście w miniony poniedziałek wylazło słońce, a że miałam chwilę oddechu, postanowiłam wypróbować paletkę Rimmela sprezentowaną przez simply_a_woman. Simply pisała już o niej na swoim blogu. A tutaj moje zdjęcia:

Rimmel - Glam'Eyes HD (008 True Union Jack)

Niestety nie miałam złotówki pod ręką, dlatego wykorzystałam bardzo przydatną zapalniczkę. (Nie, nie palę). Wszystko po to, żeby było widać, że paletka nie ma wcale rozmiarów pokaźnego spodka. Tak naprawdę jest dość mała - waży 2,5 grama. Tyle samo ma prezentowany przeze mnie pseudoholograficzny cień Lovely! Zatem jest szansa, że kiedyś dokopię się do dna. Gorzej, że nie zrobię tego dużą "łopatą". Uwierzcie mi, lepiej uzbroić się w pacynki - jedna jest już w opakowaniu. Albo precyzyjne, cienkie pędzelki, które zresztą bardzo lubię. Z tyłu znajdziemy także instrukcję nakładania, ale przyznaję, że zauważyłam ją dopiero po zrobieniu swojego ciapciaka. Spostrzegawcza Słomka...

Po pierwszym użyciu mogę powiedzieć, że cienie nie sprawiły mi problemów w nakładaniu i rozcieraniu. Są dość dobrze napigmentowane. Bardzo spodobał mi się połyskujący granat oraz czerń z cudnymi niebieskimi drobinkami. Najmniej lubię białą perłę. Myślę, że świetnie sprawdzą się w okresie zimowym (lubię nosić w tym czasie mocniejsze makijaże) lub na imprezę.

Paletka ma kilka wersji kolorystycznych, kosztuje 6,99 funta i może kiedyś dotrze do Polski.

Aha, prawie zapomniałam. W makijażu wykorzystałam również: bazę pod cienie do powiek, czarny żelowy eyeliner Maybelline (baza pod granat), kredkę Sensique z limitowanej kolekcji Exotic Flower (linia wodna), żelowy eyeliner Catrice z LE Out of Space (krecha).

poniedziałek, 24 października 2011

Naznaczona

Po raz pierwszy w życiu, jeśli nie liczyć wpisów do złotych myśli, zostałam otagowana. Przez simply a woman. Dziękuję Kochana :*

Tag zwie się "Tell me about yourself award".

My blog is great? Oh, really?
Zasady:
- napisz kto przyznał Ci nagrodę 
- napisz 7 przypadkowych faktów o sobie
 - nominuj 15 blogerek

Ok, oto siedem (nie)przypadkowych faktów o słomce:
  1. Urodowo-wizażowe blogi obserwuję juz od jakiegoś czasu, a dokładniej od chwili, kiedy kochana simply_a_woman założyła This is another blog about beauty stuff. Wcześniej był głównie youtube. Nad swoim blogiem myślałam dosyć długo. Nie mogłam zdecydować się na nazwę. W końcu stwierdziłam, że "czekam i pachnę" to najbardziej adekwatne streszczenie obecnego etapu mojego życia. Co wcale nie znaczy, że się lenię :P
  2. Wolę orzeźwiający prysznic od taplania się w wannie. Oczywiście nie pogardzę dobrą "pianką", ale zdecydowanie preferuję wylegiwanie się pod ciepłym kocem niż w zbyt gorącej/za zimnej wodzie. Poza tym z wanną za dużo zachodu. Szkoda mi czasu.
  3. Zaobserwowałam ostatnio, że makijaż oczu zaczynam zawsze od prawego ślipia. Tak mi wygodniej. Pewnie ma to wiele wspólnego z moją praworęcznością.
  4. Mam bzika na punkcie lakierów. Kilka dni temu przeprowadziłam gruntowną inwentaryzację. Okazało się, że mam 127 emalii zdatnych do użytku, nie licząc bezbarwnych wspomagaczy. Zaprawione w bojach lakieroholiczki machną ręką i powiedzą "phi". Jeśli o mnie chodzi, to było raczej, delikatnie mówiąc, "o cholera". Przedobrzyłam i powinnam się wstydzić.
  5. A jak to się wszystko zaczęło? Kiedyś malowalam pazury sporadycznie, od wielkiego dzwonu wręcz i zazwyczaj w wakacje. Tak pi razy drzwi półtora roku temu wstąpiłam do Rossmanna, żeby pooglądać biżuterię. I stało się. Strzała kupidyna, chóry anielskie, amore mio. Wyszłam stamtąd z przepięknym pierścionkiem, co było o tyle dziwne, że wcześniej miałam niemalże awersję do takich ozdób (to ciągłe wrażenie, że świecidełko już mi spadło z palca...). Gdy dotarłam do domu, troszkę się zmartwiłam. Bo jak tu nosić przepiękny pierścionek, kiedy dłonie takie nieszlachetne, plebejskie? Wyszperałam stary, czerwony lakier revlona i maznęłam nim dwa razy. Od razu lepiej. :)
    Do dziś nie lubię mieć "gołych" rąk.
  6. W mojej karierze tłumacza-nieudacznika zdarzyło mi się przełożyć aż jedną (!) książkę. Na szczęście jest jeszcze w druku, więc mam trochę czasu, żeby przygotować się psychicznie na kompromitację. Chociaż nie wiem, po co trzęsę portkami. Nie jest to klasyk literatury światowej. Pewnie nikt nawet nie zwróci uwagi na takie pierdoły jak jakość tłumaczenia. :)
  7. Już dawno temu stwierdziłam, że za mało się ruszam. Koleżanki zaliczały jakieś fitnessy, chwaliły się basenami i kursami tańca. Ja nie mogłam się przemóc. Wreszcie, w kwietniu zeszłego roku, moja bliska znajoma namówiła mnie na zajęcia ze stepu. Genialnie się złożyło! Sama bym się przecież nie odważyła. Trochę się ociągałam, ale wreszcie zaryzykowałam. Tak mi się spodobało, że za drugim razem poszłam już bez niej (jakoś nie mogłyśmy się umówić). Bliska znajoma zdążyła urodzić dziecko, a ja nadal brykam na zajęciach. Pocenie się sprawia mi wiele frajdy. Poza tym ma pewne przyjemne efekty uboczne: od tamtego czasu schudłam prawie 15 kilo, choć wcale tego nie planowałam, i teraz czuję się świetnie w swojej skórze.
    Tylko szkoda, że twarz nadal mam krzywą :P
Nominować 15 blogerek? O rety, to chyba jeszcze trudniejsze zadanie. Na pewno nie nominuję 15 osób, bo to jakieś szaleństwo. Zresztą większość z Was już miała okazję trochę się obnażyć przed resztą blogspotowej społeczności. Jeśli ktoś ma ochotę, niech robi. Póki co zapraszam Hexxanę oraz Zoilę, jeśli oczywiście macie ochotę. I wystarczy. Większość z Was narzeka teraz na brak czasu, dlatego nie zamierzam dokładać nikomu dodatkowej roboty :P

sobota, 22 października 2011

Spotkanie kameleonów

W poście z 6 października wspominałam o czarującym pigmencie Inglota nr 85 i zapowiadałam małe porównanie z nowym cieniem Catrice z serii Absolute Eye Colour - 410 C'mon Chameleon! Dzisiaj mam zamiar wywiązać się z obietnicy. Słowo się rzekło, kamelony u płota:

Po prawej: Inglot nr 85
Po lewej: Catrice 410 C'mon Chameleon!


Opis produktu
Inglot - 2 gramy sypkiego cienia zamkniętego w plastikowym słoiczku (29 zł).
Catrice - 2 gramy prasowanego cienia w przezroczystym opakowaniu (11,99 zł).

Dlaczego zdecydowałam się na zakup?
Uwielbiam wszystko, co przewrotne i wielobarwne. Inglot kusił mnie od jakiegoś czasu z różnych blogów. W końcu zupełnie przypadkiem wylądowałam z simply_a_woman w firmowym sklepie i... uległam. Tak po prostu.
Nieco później zrobiło się głośno o nowym cieniu Catrice. Zastanawiałam się, czy powinnam go kupować, skoro mam już pigment o podobnych (tak mi się wówczas wydawało) kolorkach, ale potem pomyślałam, że prasowany cień sprawdzi się lepiej, gdy będę się spieszyła. Przemówiłam sobie do rozsądku i z czystym sumieniem uzupełniłam zapasy.

Kolor
Wystarczy spojrzeć na poniższe zdjęcia, żeby przekonać się, że obydwa cienie wcale nie są identyczne. Catrice to taki ciemny brąz z ciemnozieloną poświatą, a Inglot jest zdecydowanie jaśniejszy, cynamonowy i mieni się zarówno na zielono (trochę miętowo), jak i fioletowo.

Aplikacja
Gdy rozcieramy cienie na powiece, powoli zanika ich zielona poświata i pozostaje brązowa baza, przy czym mam wrażenie, że Catrice szybciej gubi "efekt kameleona". Sypkim cieniem Inglota uzyskamy intensywniejszy efekt, ale przy nakładaniu trzeba być ostrożnym, bo łatwiej o osypywanie. Coś za coś.

Po lewej: cienie Catrice i Inglot bez bazy;
Po prawej: cienie Catrice i Inglot bez bazy (podłużne plamy)
oraz na bazach (kwadratowe plamy)



Dodam jeszcze, że słocze na skórze robiłam pędzlem. Postanowiłam pokazać cienie na bazie Artdeco i Joko, bo obie ładnie wydobywają wszystkie "smaczki". Sądzę, że nie ma znaczącej różnicy między bazami, jeśli chodzi o podbijanie koloru cienia. Owszem, różnią pod względem innych właściwości, ale to już raczej temat na osobnego posta. 

Makijaż
Na koniec przypominam maziajki z Inglotem w zewnętrznym w kąciku oraz dorzucam nowy makijaż zmalowany na szybko cieniem Catrice oraz jakimś cielaczkiem, którego potrzebowałam do rozcierania i rozświetlania. Prawda, że w tym drugim dominuje czekolada?

Inglot nr 85
(Uwaga! Pigment nałożony tylko w zewnętrznym kąciku!)


Catrice - 410 C'mon Chameleon!


Tak przy okazji: oglądałam makijaże wykonane cieniem Club z Maca (C'mon Chameleon ma być jego kopią) i wydaje mi się, że Club ma więcej fioletowych tonów, zwłaszcza po roztarciu. Ale to tylko przypuszczenia, bo nigdy nie widziałam go na żywo.

Który wybieram?
Obydwa! Chociaż moje serce należy do Inglota. Prawdę powiedziawszy efekt na oczach jest zbliżony, ale dzięki numerowi 85 uzyskuję go szybciej i z lepszym nasyceniem. Jeśli jednak planuję intensywne rozcieranie i nie chcę pobrudzić sobie worków pod oczami, sięgam po 410.  


(Nie wypowiadam się na temat trwałości cieni, ponieważ zawsze korzystam z bazy.)

wtorek, 18 października 2011

A lovely holo?

Dobra, trzeba wreszcie przestać się obijać. Najwyższy czas pokazać jakieś (=wczorajsze) oczy.



Użyłam przede wszystkim:
  • bazy pod cienie Joko
  • cienia Bittersweet z paletki Sleek Paraguaya (brwi)
  • holograficznego cienia Lovely nr 02 (zewnętrzny kącik i załamanie)
  • różowozłotego cienia z paletki Sleek Original (środek powieki)
  • złotego cienia Inglot nr 111 AMC Shine (wewnętrzny kącik)
  • jasnej kredki Max Factora Kohl Pencil 090 Natural Glaze (linia wodna)
  • żelowego linera Essence nr 03 - Berlin Rocks
  • maskary Sexy Curves Rimmela
Mniej lub bardziej porywająca twórczość własna została zaprezentowana, więc może przejdę teraz do bohatera, o którym mowa w tytule dzisiejszego wpisu. "Holograficzny" cień Lovely w odcieniu numer 2 prezentuje się następująco (klik, klik):

Lovely - Holograficzny cień do powiek 02
(próbka na ręce wykonana paluchem:
u góry - bez bazy, na dole - na bazie Joko)




Opis produktu
Za 7,79 złotego dostajemy 2,5 grama cienia (więcej niż jedynka z Inglota) zapakowanego w plastikowe, łatwo otwierające się opakowanie, które ma nam chyba przypominać koło ratunkowe. Producent uczepił się morskiej tematyki (nie do końca rozumiem zamysł, ale niech będzie, że morze też się mieni różnymi kolorami :) i wytłoczył na cieniach różne wzorki, na przykład kotwicę (na zdjęciu) czy konika morskiego. Wzorki nie są przypisane do koloru. Równie dobrze możesz kupić fioletowy cień z konikiem. Pacynki brak. Za to ma słodki zapach.

Dlaczego go kupiłam?
Bo - jak na srokę przystało - uwielbiam słowo "holograficzny". Jeśli coś mieni się na różne kolory, zaczynam się ślinić. Shame on me. Tym razem znajomy scenariusz znów się powtórzył: w sobotę otworzyłam rossmannowski "Skarb", zobaczyłam "holograficzny" produkt w nowościach i już w niedzielę pojechałam do centrum handlowego. Na półce znajdowały się cztery odcienie - ten mój, taki brązowozłoty, niebieskozielony i jeszcze jeden, chociaż nie mogę sobie przypomnieć jaki. Chciałam brązowozłoty, ale była tylko jedna sztuka z odbitym paluchem, dlatego wzięłam fioletowy. Ot, dzień jak co dzień.

Co o nim sądzę?
Taki sobie. Dałam się uwieść chwytliwemu hasłu. Cień w opakowaniu i na palcu wygląda ładnie. Ciemna śliwka, która w świetle połyskuje jaśniejszym fioletem, co zresztą widać na zdjęciu. "Holograficzny" efekt to za dużo powiedziane, po prostu satynowa, przyjemna maziajka.
Na oku jest rzecz jasna gorzej. Owszem, dobrze się rozciera i nie osypuje, ale wypada szaroburo. Trzeba nałożyć kilka warstw, żeby zrobiło się ciekawiej. Aż zaczęłam gmerać palcem i przeprosiłam się z pacynkami. Potem ratowałam makijaż cudnym różowozłotym cieniem ze Sleeka... Pięknie dziękuję za taką zabawę.

Czy kupię ponownie?
Już wolę dołożyć trzy złocisze i zakupić lepiej napigmentowanego Inglota. Kolory Lovely Holographic Eyes bardzo mi się podobały, ale na szczęście zdrowy rozsądek (plus palec jakiejś zachłannej klientki) zwyciężył i postanowiłam najpierw przetestować pojedynczą sztukę. To była świetna decyzja - od razu przestałam się ślinić.
Hmm, w sumie są to kolejne cienie Lovely/Wibo, którymi raczej zachwycona nie jestem. Na razie muszę od nich trochę odpocząć.

Pees
Widzę, że próbka na bazie Joko wypadła trochę bladziej niż ta na gołej skórze. Dlaczego? Baza po prostu wydobywa jaśniejszą, moim zdaniem ładniejszą stronę cienia (zamiast szarofioletowej).

środa, 12 października 2011

Pięknie dziękuję

Przyjemności zazwyczaj zostawiam sobie na koniec. Chociaż wczoraj już po południu cieszyłam się z pękatej przesyłki, która dotarła do mnie z Anglii, dopiero bardzo późnym wieczorem rozerwałam kopertę, żeby zajrzeć do środka. I co? Ano powiem krótko: na bogato! Dlatego przed pokazaniem zdjęcia, chcę podziękować. Kinguś, nawet nie wiesz, ile radości mi sprawiłaś! Już nie mogę się doczekać chwili, gdy zacznę testować te cudne drobiazgi. Przylatuj szybko, żebym mogła Cię wyściskać. :)

Dobrze, to może teraz krótka prezentacja dla zainteresowanych. Kinga zapowiadała tylko trzy produkty, ale - jak zwykle zresztą - dodała kilka niespodziewanych gratisów. Popatrzmy tylko:

wymianka z simply_a_woman

  1. Zaczynamy od ciekawostki, czyli od preparatu do demakijażu w pisaku (Simple). No proszę, ja, dziewczynka o małym rozumku, nawet nie wiedziałam, że takie ustrojstwa istnieją. Ze wstępnych oględzin wynika, że jest to produkt, który ma mi pomóc w korygowaniu koślawego makijażu. Mogę zapomnieć o babraniu się z wacikami i patyczkami. Teraz szybko i precyzyjnie wyeliminuję upierdliwego bohomaza. Magiczna różdżka? Zobaczymy. Na razie jestem zaintrygowana.

  2. Pod dwójką przycupnęły dwie miniaturowe buteleczki (100 ml) - szampon i odżywka (TRESemmé) mające dodawać objętości moim cienkim oklapioszkom. Nigdy nie słyszałam o tej amerykańskiej firmie, ale wyczytałam przed chwilą, że specjalizuje się w produkcji kosmetyków do włosów. Poza tym wygląda na to, że TRESemmé uchodzi/chce uchodzić za markę przeznaczoną dla profesjonalistów, ale jednocześnie dostępną dla wszystkich. Co w związku z tym? Nic szczególnego, chciałam tylko napomknąć, skoro już trochę poszperałam. Jeszcze zanim zaczęłam szperać, wsadziłam nos w obydwie buteleczki i muszę powiedzieć, że zapach jest specyficzny. Nie wiem, czy "profesjonalny", ale na pewno mocno kojarzy mi się ze Stanami. Chętnie pozaciągam się dalej.

  3. Pod trójeczką cztery produkty Rimmela. Nowe cienie Union Jack z serii Glam'Eyes HD (ja mam nr 008 True Union Jack), pogrubiająca maskara Extra WOW Lash (003 Extreme Black), czerwony lakier Lasting Finish (030 Double Decker Red - ta nazwa mnie po prostu rozwaliła, pasuje jak ulał) i pomadka Lasting Finish (170 Alarm). Kinga pisała już o nowej kolekcji u siebie na blogu. Moje pierwsze wrażenia? Na początku się dziwiłam, ale teraz już rozumiem, dlaczego dziewczyny narzekały, że manewrowanie pędzelkiem przy aplikacji cieni może być uciążliwe - paletka jest po prostu znacznie mniejsza niż wydaje się na zdjęciach (około 5,5 x 5,5 cm)! Jeśli zaś chodzi o lakier, cieszę się, że go dostałam, bo - tak jak pisałam wcześniej - mam mało czerwieni, a ta jest super klasyczna, bardzo soczysta. Ponadto pasuje do pomadki, którą nawiasem mówiąc, macałam ostatnio w Rossmannie. Nie zdecydowałam się na zakup, bo nie noszę mocnych kolorów na ustach, ale może w końcu zaszaleję... O tuszu na razie nic nie powiem, będzie czekał na swoją kolej.

  4. Nawilżający balsam do ust Cocoa Butter Formula (Palmer's). Ma zapobiegać pierzchnięciu ust lub je leczyć, jeśli już popękały od zimna i wiatru. Hmm... jesień przyszła na dobre, zatem skosztuję już wkrótce.

  5. Dwie maseczki (Montagne Jeunesse). Skąd Kinga wiedziała, że chciałam niedawno kupić te maseczki na paatalu, ale ostatecznie zrezygnowałam, bo do koszyka wpadło zdecydowanie za dużo produktów? Nie wiem, ale jestem pełna podziwu i wdzięczności. Jeśli zawartość będzie równie fajna jak opakowania, to jesteśmy w domu.

  6. Kinga wie, że jestem łakomczuszkiem, dlatego spakowała dla mnie słodkości, czyli bardzo ważny kosmetyk dodający objętości. To chyba oczywiste, że pójdą w cycki.
Uff, to już wszystko, straszna ze mnie gaduła. Prawda, że dużo tego? Jeszcze raz dziękuję pomysłodawczyni :*

Słomka

PS Mam nadzieję, że moja skromna paczuszka nie sprawi Ci zawodu...

poniedziałek, 10 października 2011

Smakowita czerwień

Jako że decyduję się zazwyczaj na mniej sztampowe barwy, czerwień nie gości na moich pazurkach zbyt często. Na razie żadne odgórne nakazy nie zmuszają mnie do zmiany upodobań (uff!), dlatego chcę jak najlepiej wykorzystać ten czas. Poszaleć. Chociaż troszkę...

Mimo to zdarza mi się przeprosić z czerwonymi buteleczkami. Tak właśnie było ostatnio, gdy zmyłam zielonobrązowy lakier Sensique. Zachciało mi się czegoś ładnego, ale nie krzykliwego. Padło na smakowity lakier Wibo Express Growth nr 182.

Wibo Express Growth 182
(u góry w słońcu, a na dole w cieniu)

Wiem, że lakiery Wibo nie grzeszą jakością. Ja jednak lubię często zmieniać kolorki, dlatego nie mam wyrzutów sumienia, gdy przynoszę do domu te drogeryjne tanioszki (około 5 złotych za 8 ml). Poza tym zawsze nakładam je na lakier bazowy lub odżywkę, co przedłuża ich żywotność. Co tu dużo gadać - jestem świadoma wszelkich mankamentów emalii z Kartuz, ale mam do nich sentyment, i już.

Z powyższego egzemplarza jestem w dodatku szczególnie zadowolona. Mam wrażenie, że ten odcień czerwieni ładnie wygląda przy mojej karnacji. Kojarzy mi się z poziomkami, aż mam ochotę schrupać swoje paznokcie. Uroku dodają mu również złote drobinki zatopione w jakby żelkowej - bo na pewno nie jest to krem - bazie. Lakier wyjątkowo przyjemnie się nakłada. Moim zdaniem ma przyzwoitą konsystencję. No i ładny połysk.

Niestety trwałość będzie raczej kiepska. Dość szybko starł się na końcówkach. Jak już mówiłam, warto ratować się wspomagaczami. Ja bez odżywki nigdzie się nie ruszam, a kiedy lakier trochę się podniszczy, dokładam czegoś na wierzch. Na przykład brokatu.

Wibo Express Growth 182
+
Essence Colour&Go 72 Time for Romance

Tym razem bardzo się spieszyłam, a pod ręką miałam akurat Essence Colour&Go 72 Time for Romance. W butelce udaje buraka, ale na paznokciu okazuje się jaśniejszy. Jest w nim zarówno drobny brokat, jak i nieco większy, o kształcie sześciokątów. Raz błyska do mnie różem, a raz jasnym złotem. Zależy od oświetlenia.

Przyjemna sprawa z takimi lakierkami. Po prostu mniam!

czwartek, 6 października 2011

Oko do kompletu - Inglot nr 85

Drogie Słońce, dlaczego ze mną nie współpracujesz?

Pochmurne niebo, przelotne opady... Rano stwierdziłam, że nie mam ochoty na żadne wycieczki i zostałam w domu. Musiałam załatwić kilka formalności, więc może nawet na dobre mi to wyszło. Z malowania nici, bo i po co, skoro zdjęcia wyszłyby kiepskie. Tak jak obiecałam poprzednio, naciapałam jedynie nowy lakier na pazury. Ale dzisiaj go nie pokażę. Bo dzisiaj - mimo wszelkich szaroburych przeszkód - czas na oko!

Ale w pierwszej kolejności małe wyznanie. Mam takie zboczenie: już od ładnych kilku miesięcy (a może nawet i dłużej) uwieczniam na zdjęciach swoje maziaje, oczywiście jeśli jest ku temu sposobność. Lubię wracać do tych fotek. Z jednych się śmieję (kto to kuźwa namalował?), z innych jestem dumna (czasem coś mi jednak wyjdzie...), a jeszcze inne mnie inspirują, zwłaszcza że często zapominam o swoich pomysłach. Od dzisiaj możecie się do mnie przyłączyć.


Mejkap w takich kolorach strzelam sobie ostatnio dosyć często. Coś mnie faktycznie wzięło na zielenie i brązy. Ten tutaj robiłam całkiem niedawno, bodajże w niedzielę, więc nawet jeszcze mniej więcej pamiętam, jakich produktów użyłam. W ruch poszły: baza pod cienie Art Deco, rozmaite zielenie i jakiś brąz (wybaczcie sklerozę, ale za każdym razem sięgam po inne), pigment Inglota AMC nr 85, kremowy cień z limitki Essence Ballerina Backstage 01 Dance the Swan Lake (do rozjaśnienia pod łukiem brwiowym, wiem, że tego nie widać :P), jasna kredka Max Factora Kohl Pencil 090 Natural Glaze na linię wodną i zielona maskara z Essence. Popatrzmy jeszcze, jak to wygląda na obydwu ślipiach.


Nie wiem tylko, czym zrobiłam kreskę, ale powiedzmy sobie szczerze - bohaterem wpisu nie ma być żaden eyeliner ani kredka, ale właśnie... pigment Inglota. Jestem w nim zakochana, a moja materialistyczna miłość nie słabnie.

Sypki cień do powiek Inglot AMC 85
(słoiczek zawiera 2 gramy prodkutu; cień położony bez bazy)


Niezłe cacko, pięknie się mieni. W zasadzie wygląda jakby miał brązową bazę i jasne drobinki zieleni, które pięknie rozcierające się na skórze. Czasami mam wrażenie, że opalizuje troszkę na fioletowo-różowo (przyjrzycie się trzeciemu obrazkowi). W makijażu użyłam go, jak nietrudno zgadnąć, w zewnętrznym kąciku. Co do nakładania: jak każdy sypki cień, może przyprószyć nam policzki, dlatego nie polecam tarcia. Ja wklepuję go paluchem albo pacynką.

Ponoć ma naśladować pigment Blue Brown z Maca. Nie wiem, nie miałam przyjemności... Ale za to zdarzyło mi się zakupić nowy, już bardzo sławny cień Catrice 410 C'mon Chameleon! w bardzo podobnej kolorystyce.

Tak, tak, już myślę nad porównaniem.

środa, 5 października 2011

W poszukiwaniu azylu

Na dobry początek wyłuskałam z kosmetyczki lakier Sensique (wyprodukowany przez Fabrykę Kosmetyków Hean). Edycja limitowana Oriental Dream od razu wpadła mi w oko. Do numerku 259, czyli Moss Temple, śliniłam się jak Małysz do bułki z bananem. Popatrzmy, co nam z tego wyszło.

Sensique Oriental Dream 259 Moss Temple
Od lewej: w cieniu, w słońcu

Lubię tego dwukolorowego jegomościa. Ma brązową bazę i ciemnozielony shimmer. Rzeczywiście kojarzy się z lasem i mchem. Szczególnie czaruje w promieniach słońca. Jeśli patrzę wprost na swoją dłoń, przy brzegach jest ciemniejszy - brązowy właśnie - przez co wyszczupla pazury. Na zdjęciach dwie warstwy (wystarczą do pełnego krycia) na jednej z odżywek Sensique. Moss Temple może trochę smużyć.

Sensique Oriental Dream 259 Moss Temple
Pędzelek dosyć wąski, ale lakier ma odpowiednią gęstość, więc dobrze się nim maluje - moje skórki jako tako ocalały atak rozedrganej łapy.
Jeśli chodzi o trwałość, mam go już trzeci dzień i tylko troszkę wytarły mi się końcówki (ale uwaga: odżywka na pewno przedłuża trwałość lakieru). Niewdzięczne babska! Jutro zmyję lakier, ale nie z powodu rażących ubytków. Po prostu taki mam kaprys. Inne pięknisie czekają w kolejce.

Na koniec pierwszego wpisu mały bonus - mam nadzieję, że ktoś jeszcze się na niego załapie oprócz autorki. Po jednym dniu wlepiania gał w błyszczący mech, postanowiłam zaszaleć (łałałiła!) i zmatowiłam gwiazdę lakierem nawierzchniowym z Essence. Efekt widać poniżej.

Sensique Oriental Dream 259 Moss Temple
+
Essence Matt Top Coat
(mały paznokieć miał niedawno wypadek :P)
I jak? Moim zdaniem jeszcze lepiej! Przyznam się szczerze, że już dawno nie miałam takiej frajdy ze zmatowionych paznokci.

Wygląda na to, że blogowy debiut mam zaliczony. Już myślę nad ciągiem dalszym... Wszystkie zbłąkane duszyczki (na pewno jest Was całe mnóstwo) zapraszam do komentowania, subskrypcji i kolejnych odwiedzin.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...