środa, 25 maja 2016

Las, czarownica i stary kameleon

Spotkałam się niedawno z dwiema cudownymi dziewuszkami: Simply i Kataliną. No i stało się: zostałam grzecznie upomniana i poproszona o opublikowanie jakiegoś wpisu, najlepiej z makijażem. Choć czasu mam teraz jak na lekarstwo (albo jeszcze mniej), to jednak postanowiłam spełnić ich prośbę.

Proszę bardzo!

I jeszcze raz.

Przejrzałam swoje archiwum w poszukiwaniu pastelowych, wiosennych zdjęć, ale w oczy rzuciło mi się coś zupełnie innego. Las. No właśnie, najchętniej pojechałabym teraz do lasu i popatrzyła na zielone.

Nie wow.

Tymczasem siedzę w pokoju i patrzę w monitor. A na monitorze moje oko, pomalowane między innymi kameleonem. Mogłabym udawać, że pamiętam, czego tu jeszcze użyłam, ale nie pamiętam i nie zamierzam ściemniać. Na pewno nie było tego dużo, ten jeden cień i tak dałby sobie radę bez pozostałych.

Wyszłam z twarzą.

Kameleony nie są nowym wynalazkiem. Mój drugi wpis na blogu (z października 2011 roku!) traktował właśnie o słynnym numerze 85 z Inglota, który miał być odpowiednikiem pigmentu Blue Brown z MAC-a, ewentualnie prasowanego cienia Club. Od tamtego czasu przybyło im sporo braciszków z innych firm. Najwięcej właśnie takich brązowo-zielonych, choć niektóre mają również domieszkę fioletu. Na zdjęciach widzicie propozycję MUA, czyli cień z numerem 12.

Niepozorny.

Niestety w swoich zbiorach nie udało mi się odnaleźć żadnego porządnego swatcha, ale od czego jest internet. Zresztą wszystko wskazuje na to, że cień i tak nie jest już dostępny, chyba że go prostu nie widzę. Trochę szkoda, choć z drugiej strony... na pewno znajdziemy coś podobnego u konkurencji.

I jeszcze zbliżenie.

Make Up Academy to dość tania (przykładowo, taki cień kosztuje funciaka), drogeryjna marka dostępna przede wszystkim w Wielkiej Brytanii. Nie pałam do niej jakąś wielką miłością, ale też nie mam zastrzeżeń do tych kilku pojedynczych cieni, które mieszkają w mojej szufladzie. Nie wiem, może Wy macie jakieś ciekawostki na temat produktów opatrzonych logo MUA?

Na koniec propozycja dla osób, które wolą subtelniejsze makijaże. Prosta sprawa: robimy kreskę jakąś fajną, ciemną kredką (czarną, brązową czy nawet fioletową - decyzja należy do Was), a potem rozcieramy ją kameleonem. 

I już!

Makijaż pod kolor sweterka gotowy.


Którą Słomkę wolicie?
Bo ja uśmiechniętą. 


Całusy i do kolejnego,
Słom


PS Tutaj znajdziecie moje krótkie porównanie Inglota nr 85 i Catrice C'mon Chameleon.

wtorek, 15 marca 2016

Gdy jeszcze tkwisz w zimie...

Semilac 087 Glitter Indigo błyskał do mnie tak pięknie, że w pierwszym odruchu chciałam zrezygnować z nakładania folii. Co tu teraz, co tu? Dobra, Słomka, weź ogarnij temat tak jak chciałaś, bądź konsekwentna, tego cię przecież uczyli, następnym razem zostawisz bez. No i zaszalałam.

...i to tak w okolicy karnawału.

A potem zajrzałam na swojego instagrama i okazało się, że jestem bardziej konsekwentna niż myślałam. Co nie znaczy, że nudna. Mam nadzieję.


Na paznokciach mam jeszcze jedną nowość w swojej kolekcji, której nie widzicie, a mianowicie lakier budujący Semi Hardi Milk. Patrząc na zdjęcie z insta, można by pomyśleć, że coś tu sobie przedłużyłam, dlatego od razu wyjaśniam - ależ absolutnie! Tamto zdjęcie jest z listopada i od tego czasu paznokcie zdążyły mi kilka razy urosnąć, a ja kilka razy je spiłowałam. Hardem chciałam tylko wzmocnić kciuki, na których nabawiłam się drobnych pęknięć po bokach, efekt intensywnego sprzątania sprzed kilkunastu dni, gdy z wielkim impetem uderzyłam najpierw o ramę łóżka, a potem to już nawet nie wiem, przestałam rejestrować. Całe szczęście, że miałam wtedy nałożoną hybrydę, bo oprócz lakieru odpadłyby mi pewnie oba pazury. A tak dopiero po kilku dniach zorientowałam się, że coś jest nie halo. Hard na razie spisuje się świetnie, nie musiałam niczego ekstremalnie skracać. Szczerze mówiąc, jego mlecznoróżowy odcień jest tak gustowny, że już w tamtym momencie zwątpiłam, czy powinnam malować dalej. No ale - i tę śpiewkę już znacie - konsekwencja!

Jest pod spodem, musicie uwierzyć mi na słowo.

Bla bla bla, ciągle paznokcie, ciągle hybrydy, a właściwie myślę sobie, że dawno już nie usiadłam tak po prostu przed lustrem i nie zrobiłam żadnego makijażu z myślą o blogu. Troszkę się stęskniłam za malowaniem w ogóle. Muszę się w tej kwestii jakoś lepiej zorganizować. Albo wóz, albo przewóz. Póki co znalazłam jeszcze kilka zapomnianych zdjęć na dysku i może spróbuję je odkurzyć. Oczywiście te bardziej znośne.

Co Wy na to?

Całusy,
Słomka

sobota, 12 marca 2016

Było minęło - całe ciało

Robię czystki w łazience, więc spodziewajcie się kilku wpisów o zużytych produktach. Dzisiaj co nieco o myciu i pielęgnacji ciała.


Żel do kąpieli i pod prysznic "Oliwa z oliwek" (Yves Rocher)
400 ml, cena regularna: 16,90 zł

Na dobry początek? Koniec? Yyy...

Lubię żele do mycia ciała z Yves Rocher, zarówno te duże z serii Plaisirs Nature, jak i o połowę mniejsze z Jardins du Monde czy Culture Bio. Od czasu do czasu sięgam po nie, gdy robię zakupy w stacjonarnym sklepie, które nawiasem mówiąc, bardzo polubiłam, pomimo początkowej niechęci do marki. Denerwował mnie skomplikowany program lojalnościowy, na szczęście wreszcie go rozgryzłam, a wypróbowane kosmetyki dodatkowo ociepliły wizerunek YR w moich oczach, bo po prostu większość z nich okazała się dobra. Super sprawa. Ale wróćmy do produktów myjących. Mają nienachalne, niesztuczne zapachy. Choć najczęściej (i to niezależnie od marki) wybieram żele nieprzezroczyste, przypominające mleczko, wersja oliwkowa spisała się dobrze. Nic mi nie wyschło, nic się nie podrażniło, ale też nie mam problematycznej skóry. Żel będzie niesamowicie wydajny, jeśli dodatkowo zainstalujecie sobie w nim pompkę, którą można dokupić w sklepie.



Odżywczy balsam do ciała pod prysznic (Nivea)
400 ml (dostępny również w opakowaniu 25 ml), cena sugerowana: 25,99 zł (dorwałam w promocji za 17,99 zł)

Ciekawe, gdzie była ta promocja, hmm...

Tego możecie jeszcze o mnie nie wiedzieć. Chętnie sięgam po balsamy pod prysznic, zwłaszcza od Nivei. Staram się nie rezygnować z "tradycyjnych" smarowideł, ale zdarzają mi się okresy, gdy wychodzę z łazienki szybciej niż chyba powinnam, najczęściej z lenistwa (ups, wydało się). Balsam pod prysznic być może nie nawilży ciała tak porządnie, jak produkt, którego nie trzeba spłukiwać, ale jest bardzo wygodny. Przerobiłam już kilka opakowań, a w łazience stoi już następne. Plus za to, że ta wersja pachnie jak znany krem tej marki, którego używać nie lubię, ale wąchać - o rany, daj! Może dlatego, że czuję się wówczas, jakbym miała dziesięć lat i szykowała się na sanki.



Odprężający krem-serum do masażu (Tołpa)
250 ml, cena: 39,99 zł (kupiłam w promocji)

Nie przejmujcie się tym 2011 rokiem. Zakupy robiłam nieco później.

Mówiliśmy o moim lenistwie, to teraz popatrzcie na winowajcę. Wiem, nieładnie się zasłaniać bezbronnym kosmetykiem, ale ten krem jest tak "ciężki", że pewnie wcale go nie ruszy, jak mu jeszcze trochę nawrzucam. Jakiś czas temu upodobałam sobie otulające masło-krem z Tołpy w takim samym opakowaniu tylko z nieco inną etykietką (co ty nie powiesz...). Uwielbiam jego zapach (wieje sandałem, cedrem i cytrusem), a pielęgnacyjnie nie mam nic do zarzucenia. I pewnie teraz podejrzewacie, że poszłam je sobie dokupić i się pomyliłam.

Znajdź różnice.

Otóż nie, wcale nie, chociaż owszem, o taką pomyłkę nietrudno. Po prostu chciałam zobaczyć, jak jeden produkt ma się do drugiego, zwłaszcza że krem-serum ma dodatek tych samych olejków eterycznych (ooo taaak!), ale nieco bogatszy skład. To nie była hasztag dobra zmiana. Umęczyłam się z tym dziadem, zanim w końcu go zużyłam. Producent podaje: "wmasuj okrężnymi ruchami od stóp w górę, aż do całkowitego wchłonięcia".

Czy wy też lubicie medytować na skale po kąpieli? Ciekawe, czy to ta sama skała? Ciekawe, czy to ta sama pani?
A może użyła serum i się przykleiła. I musieli ją sfotografować z różnych stron, żeby zdjęcia były inne...

Problem polega na tym, że ten dziad prawie w ogóle się nie wchłania! Jakaś część idzie w skórę, okej, temu nie zaprzeczam, ale reszta pielęgnuje nasze ubranie albo czeka razem z nami do kolejnej kąpieli. Takie przynajmniej mam wrażenie. I o ile jestem w stanie jakoś to przeżyć, kiedy jest zima i smaruję się na noc (moja pościel powinna być gładka jak jedwab), o tyle latem zapomnij. A pech chciał, że otworzyłam go pod koniec wiosny... Na pewno nie wrócę. Chyba że do otulającego masła.

Porównanie składów dla wnikliwych: po lewej nadal krem-serum, po prawej otulające masło-krem.

Kończymy na dziś. Ciąg dalszy porządków nastąpi.
A tak w ogóle: miałyście coś z tego?


Buziaki,
Słom

poniedziałek, 29 lutego 2016

Chcesz schudnąć? Zamiast deseru zrób sobie paznokcie.

Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że tak będzie. Że jak już z nimi zacznę, to nie będę chciała przestać. Wcześniej omijałam hybrydy oraz wpisy na ich temat szerokim łukiem. Nie miałam ochoty inwestować w żaden zestaw startowy, tradycyjne lakiery w zupełności mi wystarczyły. Było dobrze. Aż tu nagle Meet Beauty. Z dużą dozą niepewności zapisałam się na spotkanie z marką NeoNail i zupełnie nieoczekiwanie otrzymałam wszystko, co niezbędne do wykonania full wypas manikiuru hybrydowego, a nawet znacznie więcej, bo oprócz lampy LED czy kompletu lakierów znalazłam w paczce na przykład efekt syrenki. No i się zaczęło.

Teraz na paznokciach.

Nagle zachciało mi się eksperymentów. Skoro mogę zrobić zdobienie, które nie odpryśnie po trzech dniach (uwierzcie mi, bardzo lubię malować paznokcie i chciałabym co trzy dni robić sobie nowe wzorki, ale nie zawsze mam na to czas), to cała zabawa nabiera więcej sensu. Zamówiłam folię transferową, drobno zmielone pyłki w różnych kolorach i wyciągnęłam stare diamenciki, które czekały w szufladzie na lepsze czasy. Impreza na całego. 

Jestę manikiurzystę.

Na moich paznokciach widzicie zatem:
  • ciemnogranatową hybrydę 089 Black Plum marki Semilac (plus baza i top);
  • pomarańczową czerwień NeoNail o nazwie Coral Red (plus baza i top);
  • folię transferową w odcieniu Red 03 (edycja limitowana) zakupioną w internetowym sklepie Indigo;
  • efekt syrenki Indigo;
  • diamenty romby 3D caro ze sklepu alphanailstylist.pl

No zobacz, ile dobrego.

Czyli na bogato. Od razu zaznaczam, że nie jest to żaden manifest przeciwko minimalizmowi, po prostu chciałam spróbować różnych rzeczy. Czy możemy uznać, że zrobiłam sobie wzornik z dłoni? Możemy! Syrenką bawiłam się już co prawda wcześniej, ale tym razem sięgnęłam jeszcze po cieniutkie tasiemki, żeby dodać te kosmiczne promienie na serdecznym palcu lewej dłoni i kciuku prawej. Natomiast z folią transferową to był mój najprawdziwszy pierwszy raz. Obawiałam się, że nie będzie się chciała przykleić do warstwy dyspersyjnej i będę musiała sięgać po specjalny klej (klej magiczny też daje radę, potwierdzam!), ale obyło się bez większych problemów. Diamenciki to już w ogóle jakaś fanaberia, spuśćmy zasłonę milczenia.

Obie dłonie wyglądają tak:

Mam wrażenie, że jak zetknę środkowe palce, to otworzę portal do innego świata.

Czuję, że muszę coś jeszcze wyjaśnić, żeby nie było niedomówień. Tak jak pisałam w poprzedniej notce, nadal uwielbiam zwykłe lakiery i nadal maluję nimi paznokcie, choć oczywiście nieco rzadziej. Jakiś czas temu zrobiłam nawet mały eksperyment: na hybrydową bazę nałożyłam hybrydowy top, a później pomalowałam to wszystko zwykłą emalią i zabezpieczyłam seszem. Przez tydzień miałam spokój i ładny manikiur. Później pozbyłam się tego zwyczajnego lakieru za pomocą zmywacza bez acetonu. Co prawda hybrydowa baza trochę się pomarszczyła przy brzegach, być może muszę poszukać innego produktu do zmywania, ale na razie przymknęłam na to oko, sięgnęłam po inny kolor, zabezpieczyłam go seszem i przechodziłam z nim następny tydzień. Zastanawiam się jeszcze nad zmieszaniem zwykłego lakieru z hybrydowym topem lub bazą, ale czytałam, że takie rozwiązanie nie zawsze się sprawdza, a i kolor traci nasycenie. Jeśli próbowałyście już jakichś eksperymentów w tym stylu, dajcie znać, co z nich wyszło.

Folia transferowa wygląda tutaj jak lepsza siostra pękającego lakieru. Love it!

Podsumowując, hybrydy to bardzo fajna rzecz. Owszem, nie znoszę ich ściągać (usuwanie brokatów pod folią aluminiową to przy tym pikuś), ale te wszystkie zalety, czyli przede wszystkim trwałość, szybkie utwardzenie (tylko niech mi nikt nie wyjeżdża z zachwalaniem Seche Vite w tym momencie) i zabezpieczenie płytki paznokcia przed mechanicznymi uszkodzeniami, działają kojąco na moje nerwy. A deserów i tak teraz nie jadam.


Całusy,
Słom

sobota, 2 stycznia 2016

7 kosmetyków, które odmieniły moje życie w 2015 roku (i inne chwytliwe nagłówki)

Dzień dobry wieczór w nowym roku!

Końcówka grudnia skłania do refleksji. Uprzedzam pretensje zgłaszane przez osoby, które nie lubią owczego pędu i krzywią się na myśl, że nadejście nowego roku może być początkiem jakiejś przemiany. Moim zdaniem każdy moment jest dobry, żeby zatrzymać się na chwilę i przemyśleć sobie życie. A więc ten też.

Postanowiłam, że tym razem nie będę zwlekać do maja z podsumowaniem kosmetycznych odkryć minionego roku. W poprzednim takim przeglądzie ze względu na haniebne opóźnienie ograniczyłam się do lakierowych fascynacji. Tym razem będzie nieco obszerniej, ale też bez przesady. Dzisiaj chcę się skupić na absolutnych perełkach. Takich produktów nie może być zbyt dużo, żeby przypadkiem nie zniknęły w tłumie.


7 KOSMETYKÓW, KTÓRE ODMIENIŁY MOJE ŻYCIE W 2015 ROKU

No, może to za mocno powiedziane, ale chwytliwy nagłówek musi być. Chodzi o to, że w poniższym zestawieniu znalazły się w przeważającej mierze kosmetyki, które w jakiś sposób odmieniły moje dotychczasowe przyzwyczajenia. Jednak w niektórych wypadkach uwzględniłam również produkty, które wielbiłam pasjami, czyli sięgałam po nie tak często, że aż zapominałam o pozostałych. A to do mnie niepodobne, zwłaszcza jeśli chodzi o kolorówkę. Taka mniejsza rewolucja.


7. Konturówki Bourjois

... a to jeszcze nie wszystkie

Jak już odkryłam, że konturówka przyda mi się w życiu, zaczęłam poszukiwania jakiejś sensownej. Nie trwało przesadnie długo (o ile mnie pamięć nie myli, zaliczyłam pojedyncze sztuki Essence, Emily, Max Factora i Flormar), więc może nie powinnam się wypowiadać, skoro nie przetestowałam zbyt wielu produktów tego rodzaju. Ale się wypowiadam, bo uważam, że konturówki Bourjois są świetne. Trwałe, w odpowiadającej mi gamie kolorystycznej i można je nosić zamiast pomadki. Jestem więcej niż zadowolona.


6. Paleta Meet Matt(e) Nude The Balm

Bardzo dużo Mattów.

W pierwszej połowie roku rozważałam zakup Nude Tude lub Nude Dude, ewentualnie obu naraz, ale tylko w akcie desperacji (mówiąc szczerze, dalej o tym myślę). Poszłam jednak po rozum do głowy i stwierdziłam, że bardziej potrzebuję palety, która cała jest matowa. Właściwie długo o takiej marzyłam. Uwielbiam cienie o niepołyskliwym wykończeniu, ale męczy mnie fakt, że idealnych matów to można ze świecą szukać. Albo robią plamy, albo w ogóle ich nie widać. Na szczęście z Mattami pracuje mi się bardzo dobrze. Sięgam po tę paletę niemal przy każdym makijażu, ale raczej nie solo (choć oczywiście można zrobić nią naprawdę piękny makijaż), tylko żeby rozetrzeć cienie innych marek, bo w niektórych zestawach brakuje mi kolorów do blendowania. Korzystam ze wszystkich odcieni, także prawdziwy sukces.


5. Matowa pomadka w kredce Cherry Lord&Berry

Lubię maty po raz kolejny.

Największe zaskoczenie minionego roku i miłość od pierwszego użycia. Nie miałam pojęcia, że istnieje taka marka, dopóki nie dostałam pokazywanej tu pomadki w prezencie od Jeża. Jak już wreszcie po nią sięgnęłam, to potem nosiłam dzień za dniem. Czasami nawet z samym tuszem albo wręcz bez. Ma piękny odcień, jest w sam raz trwała (choć znam trwalsze, o czym dalej) i sprawia, że mam ochotę sama się pocałować. Nie wiem, czy jest u nas dostępna stacjonarnie albo chociaż w rodzimym sklepie internetowym. Na pewno można dorwać ją na asos.com. Zdecydowanie pobudza apetyt - nie tylko na inne odcienie, ale też na pozostałe produkty tej włoskiej marki.

I jeszcze mały słoczyk.


4. Cienie Zoeva

Oczywiście En Taupe i Cocoa Blend
Właściwie to też zasługa Jeża. Dzięki niej miałam okazję przetestować paletę Cocoa Blend na własnym oku. A muszę przyznać, że cienie od Zoevy zupełnie mnie nie interesowały. I kiedy już przy pierwszym użyciu nie masz najmniejszego problemu z wyczuciem cienia (zwłaszcza matowego), z dobraniem kolorów i osypywaniem, to wiesz, że coś jest na rzeczy. Podczas kolejnych odwiedzin u Jeża sprawdziłam, czy to nie było tylko chwilowe zauroczenie. No i masz ci los, okazało się, że ta paleta nadal mnie ekscytuje. Chwilę później wyszła En Taupe, no i uznałam, że muszę mieć obie. A potem jeszcze obdarować nimi kilka osób. Nie mogę doczekać się tegorocznych nowości, które już niedługo, właściwie zaraz.

Póki co przejdźmy do PRAWDZIWEJ REWOLUCJI.


3. Matowe cienie w kredce


Sephora - na pierwszym planie 33. Secret boudoir, a na drugim 34. Pretty little thing
Z przodu buduar, a z tyłu ładna mała rzecz.

Nawet nie chodzi tak bardzo o markę, tylko o samą formę produktu, chociaż gdybym miała polecać coś konkretnego, to na pewno Sephora i Kiko. W tym roku bardzo rzadko sięgałam po bazę, ponieważ cienie w kredce zupełnie mi ją zastąpiły. Są idealne do szybkiego makijażu i w moim wypadku sprawdzają się lepiej niż te w słoiczkach, zwłaszcza gdy mam dłuższe paznokcie. Uwielbiam.

Pęczek od Kiko (zignorujmy cielistą kredkę na górze).










 
Na samej górze linia Moon Shadow odcień numer 2 (czekoladowy brąz ze złotymi drobinami).
Niżej linia Long Lasting Stick odcień numer 25 (matowy taupe)
oraz 28 (matowy cielak, po roztarciu wychodzą złote drobiny).
Na dole kredka, której nie lubię.



2. Hybrydy


Semilac Dancer from Rio plus efekt syrenki. Od dwóch tygodni na moich paznokciach. Tylko że teraz mam już odrost.

Zwolenniczek hybryd nie brakuje. Ja jakoś nieszczególnie miałam ochotę próbować, bo po pierwsze albo trzeba komuś za to zapłacić, albo kupić cały sprzęt, a po drugie - nie lubię monotonii na paznokciach. Pewnie gdzieś w środku obawiałam się również tego, że się zakocham i będę musiała pozbyć się całej swojej kolekcji zwykłych lakierów, która skromna nie jest, delikatnie mówiąc. Akurat tak się złożyło, że na konferencji Meet Beauty otrzymałam zestaw startowy od firmy NeoNail. Co miałam robić? Może to przeznaczenie? W takiej sytuacji nie miałam innego wyjścia jak dać im szansę. Oczywiście, że się zakochałam. Ale na razie nie zamierzam niczego wyrzucać. Hybrydy posiadają wiele zalet, wśród których moimi ulubionymi są trwałość i ochrona przed mechanicznym uszkodzeniem paznokci. Ale ściągnie bywa upierdliwe. No i chciałoby się częstszych zmian. Na pewno dokupię kilka kolorów, zwłaszcza takich ciemnych i intensywnych. To jest świetny pomysł, myślę, bo na takich lakierach najbardziej widać drobne odpryski, a tutaj ten problem zupełnie znika. Poza tym hybrydy mają coś jeszcze, co totalnie mnie rozwala. Efekt syrenki. Zwykły lakier ci tego nie da.

Wypróbowałam hybrydy Semilac i NeoNail. Bardziej skłaniam się ku tym pierwszym, bo mam mniej problemów przy ściąganiu (Semilaki są takie jakby gumowe, a NeoNail proszkowe).


1. Pomadki Bourjois Rouge Edition Velvet Matte

Aktualny stan posiadania.

To jest to! Po prostu. Ten kosmetyk naprawdę odmienił moje życie, ponieważ dzięki niemu nauczyłam się nosić pomadki. Serio. Zawsze stawiałam na oczy, a wąskie usta traktowałam trochę po macoszemu, ewentualnie czymś delikatnym. Rouge Edition Velvet są wyjątkowo trwałe, nie odbijają się na zębach i dzięki nim zebrałam całe mnóstwo komplementów (głęboko wierzę, że szczerych, bo sama też się sobie podobam, kiedy je noszę). Poleciłam je wielu osobom, jednej podarowałam w prezencie. Absolutnie najwspanialsze odkrycie ubiegłego roku.
(Rozpływałam się nad nimi również tutaj).


SŁOMKO, A GDZIE JEST PIELĘGNACJA?

Tam, gdzie jej miejsce, czyli w łazience. Postanowiłam nie uwzględniać kosmetyków pielęgnacyjnych w swoim subiektywnym przecież rankingu, ponieważ one nigdy nie kręciły mnie tak bardzo jak kolorówka. Mam kilka kosmetyków, które polubiłam, ale żaden nie zasługuje na miano wielkiego odkrycia. Ogólnie mogę powiedzieć, że moja cera zrobiła się mniej kapryśna, jednak nie jest to zasługa pielęgnacji. Mimo to doceniłam kosmetyki do twarzy Tołpy, zainteresowałam się Orientaną, ale wszystko jest jeszcze w fazie testów (zapachy przecudowne!), i ocieplił się mój stosunek do Yves Rocher. Wielkich rewolucji nie było, zresztą ile kosmetyków pielęgnacyjnych można tak naprawdę przetestować w ciągu roku. Ale tak naprawdę naprawdę.

Teraz stosuję i jest fajnie.

Dajcie znać, czy jakieś kosmetyki wstrząsnęły Waszym światem w 2015 roku. A może nie było nic takiego? Może któryś z moich hitów jest również Waszych hitem? Albo raczej kitem... Jestem bardzo ciekawa Waszych komentarzy.

Całusy i wszystkiego najlepszego!
Słom


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...