środa, 3 grudnia 2014

Więcej tego gradientu!

Zanim zrobiłam tamto "ostatnie zdjęcie", to padło jeszcze kilka innych (tak ze trzydzieści). Nic szczególnego, ale wydaje mi się, że tym razem prędzej uwierzycie w dwa kolory. Niestety to był jeden z tych smętnych dni, które jeszcze do niedawna przychodziły jeden za drugim.

Toskafke?

Oba lakiery od Colour Alike, oba z kolekcji holograficznych. Jaśniejszy to 530 jak mus to mus (kolekcja Hej żel holo) i ciemniejszy 503 o w bombkę! (zeszłoroczna kolekcja świąteczna Hola hola). Pyłek na zdjęciach widać tak dobrze, jak mój gradient... 

Przytul.

Tak jak mówiłam poprzednio, sprawcą "ściągniętych" końcówek jest sesz, moje codzienne zajęcia nie mają z tym nic wspólnego. Zdobienie jest jeszcze bardzo świeże, nie zdążyłam go poniszczyć.

Okej, pyłek widać, ale się nie błyszczy.
Pewnie by się błyszczał, gdybym była fotografem.

Gradient można ugryźć na różne sposoby, ale najsensowniejszy wydał mi się ten opisany przez Sammy z The Nailasaurus (chyba jeszcze Wam tego nie mówiłam, ale uwielbiam jej zdobienia). Polecam tę metodę wszystkim, którzy chcą spróbować po raz pierwszy albo robili inaczej i czują, że coś poszło nie tak. Najgorsze w tym wszystkim jest czyszczenie skórek, reszta to bułka z masłem, obiecuję.

Zachęcone?

 
Buziaki,
Słom

środa, 26 listopada 2014

Ostatnie zdjęcie

Otóż jestem. Licho nie przygnało, tylko sama przyszłam - z własnej woli i jakiś czas temu. Nie napisałam od razu, bo pomyślałam, że skorzystam z naszej (Waszej i mojej) przedłużonej nieobecności, żeby trochę tu pozmieniać. No i wreszcie się udało, otwieram na nowo.

Od kilku dni zastanawiam się jednak, od czego zacząć. Sprytni zawsze mówią, że najlepiej od początku, ale Czekam i pachnę już miało swój początek ponad trzy lata temu i chyba nie będziemy udawać, że tamtego nie było. Wpadłam więc na przewrotny pomysł, żeby zacząć od końca, ostatnim zdjęciem z aparatu. Ostatnim, ale tak naprawdę najnowszym, przynajmniej na tę chwilę. Na szczęście okazało się, że jest to dość przyzwoite zdjęcie.

Nie tylko ostatnie zdjęcie, ale też ostatnie zdobienie.

To mój trzeci gradient w życiu. Pewnie nawet nie widać, że to gradient, ale uwierzcie mi, że w rzeczywistości tej naszej niewirtualnej on też jest bardzo realny. Zawsze myślałam, że gradient to musi być niewyobrażalnie długa historia, ale już przy pierwszej próbie zrozumiałam, że żyłam w błędzie. Malowanie poszło szybko, gorzej z czyszczeniem skórek, to jest dopiero upierdliwe. Na zdjęciu końcówki wcale nie starte, tylko jak zwykle sesz wszystko zdupił. Ja zdupiłam od drugiej strony, gdy czyściłam skórki, także tego... jesteśmy siebie warci.


Gradient gradientem, koniec początkiem, a czy wiecie, co jest w tym wszystkim najfajniejsze? Wy! Chciałam Wam szczerze podziękować, że nadal jesteście. Być może wynika to z gorącej wiary w mój rychły powrót (dziękuję podwójnie), a być może ze zwykłego przeoczenia (przecież nie każdy odświeża swoją listę czytelniczą z wystarczającą częstotliwością, by wyczaić, że się opitalam), jednakowoż miło, że nie muszę pisać do siebie. Dzięki, Dziewczyny, może jeszcze coś ze mnie wyrośnie.


Cmok,
Słomka


środa, 20 sierpnia 2014

MAC czy SRAC?

Czasami jest tak, że dobra marka wypuszcza badziewny produkt. A czasami tak, że niezły produkt trafia pod badziewną markę.

Kiedy zajrzymy tutaj, zobaczymy dwustronny pędzelek za około 7 złotych. Jeden koniec do linera, drugi do ust. Powiedzmy, że nic nie budzi naszych zastrzeżeń, że takie tanie rozwiązanie nam odpowiada. Kupujemy. I dostajemy to:

WUT?

Nie wiem, jak Wy, ale ja poczułam się oszukana, a przecież nie wydałam ani grosza. Nie znoszę podróbek opatrzonych ściemnionym logo*. Sradidas, Sribok, Srajk, a teraz jeszcze SRAC. Litości, to jest bardzo ubogie, a w tym konkretnym przypadku wręcz żałosne.

Nie, w ogóle tego nie widać...

I przykre. Bo pędzelek sam w sobie jest naprawdę spoko. Wykonano go z syntetycznego włosia, czyli idealnie nadaje się do kremowych produktów (żelowych linerów, kremowych cieni, pomadek, nawet korektora), ale zdarzyło mi się nakładać nim również zwykłe, prasowane cienie, zwłaszcza tą szerszą końcówką, i nie było to wcale ekstremalnie trudne zadanie. Poza tym lubię po niego sięgać, kiedy z wyrazistej, ciemnej pomadki, potrzebuję zrobić coś delikatniejszego. Pędzel "zjada" kolor, łatwo uzyskać coś na kształt barwnej mgiełki. To oczywiście można traktować jako wadę, zależy, czego oczekujemy.

Węziej.

Jak na mój gust, węższa końcówka jest jednak zbyt szeroka, by mogła malować precyzyjne, cieniutkie linie, ale z powodzeniem rozcierałam nią żelowe kredki i tuszowałam wypryski.

Jeszcze węziej.

W sumie już prawie trzy miesiące testuję ten pędzel. Przez ten czas nie zauważyłam, aby włosie wypadało albo uległo odkształceniu, a nie obchodzę się z nim szczególnie delikatnie. Ze względu na wielofunkcyjność i niewielką cenę zabrałam go na krótki wyjazd integracyjny (z pędzlem), bo nawet jak się poniszczy w podróży, to nie będę płakać. Sprawił się ładnie, tym bardziej boli, że oszukany. Bez sensu!

Tym samym kończę moją krótką przygodę z Born Pretty Store. Jeżeli macie ochotę przeżyć swoją, skorzystajcie z kodu promocyjnego WORLDH10, zawsze to 10% mniej.

http://www.bornprettystore.com/
*klik*

Linki do poprzednich recenzji: wprowadzenie, róż, błyszczyk.



Pozdrawiam Was cieplutko i do następnego,
Słomko

Pfff...

=====
* Chyba że to coś z przymrużeniem oka, w stylu "Dolce & Banana".

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Co ja właściwie testuję?

Współpraca z Born Pretty Store, ciąg dalszy.

Zaczynamy od zagadki: co widać na zdjęciu poniżej?

No co?

Łapka w górę, kto był sprytny i pomyślał o podłodze, cwaniaki. Ale teraz porozmawiajmy na serio. Czy to różowy cień czy może różowy róż? Mówiąc szczerze, sama po pewnym czasie zapomniałam, co ja właściwie testuję. Musiałam wejść na stronę BPS, o tutaj, żeby sobie przypomnieć. Otóż jest to matowy cień (numer 25), a wybrałam taki właśnie różowy kolor, spośród sześciu dostępnych, bo pomyślałam, że przy okazji sprawdzę, czy nadaje się na twarz. Ostatecznie częściej lądował na twarzy niż na oku, może dlatego wszystko mi się pokićkało.

Słoczyk.

Za około 10 złotych dostajemy 4 gramy sprasowanego, matowego proszku. To całkiem sporo jak na cień do powiek, więc może zużywanie go w charakterze różu nie jest wcale takim głupim pomysłem. Przychodzi w sztywnym foliowym opakowaniu i aż się prosi o przełożenie do palety magnetycznej. Niestety, jego średnica jest większa od średnicy standardowych wkładów (tj. Inglot, Kobo, MAC).

Tak wyglądam, gdy próbuję się wcisnąć w dżinsy typu rurki.

No dobrze, to spróbujmy w takiej bez przegródek. I tutaj kolejna niespodzianka: wkład jest odporny na działanie magnesu, trzeba by go najpierw podkleić...

Przyjemna faktura. Już jej nie ma.

Jeśli chodzi o zawartość, to nie mam większych zastrzeżeń, ale też nie czuję się powalona na kolana. Z powodzeniem mogłabym go przekazać dalej i zapomnieć, że w ogóle dzielił przestrzeń z resztą moich kosmetyków. Pigmentację określiłabym na średnią w kierunku słabej, przy czym kiedy malujemy policzki, na wszelki wypadek lepiej to robić ostrożnie, jakimś miękkim pędzlem, zwłaszcza że kolor sam w sobie jest dość intensywny, natomiast oczy możemy maltretować z większym przekonaniem.

Dla przykładu.

Nie znam składu, na szczęście produkt nie zrobił mi krzywdy. Trwałości na oczach nie oceniam, bo zawsze stosuję bazę, ale na policzkach trzymał się nieźle, a jeśli nawet wycierał, to równomiernie, nie budząc moich zastrzeżeń.

Tutaj pucnęłam go sobie także na policzki.

I to chyba tyle w temacie. Nie będę przedłużać, skoro jest przeciętnie. 
Jak macie ochotę na zakupy, to skorzystajcie z poniższego kodu.

http://www.bornprettystore.com/
Klik w zdjęcie, żeby przejść do sklepu.


Żegnam i do miłego następnego,
Słom


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Żarówka

W poprzednim wpisie wspomniałam, że podjęłam się przetestowania kilku produktów z Born Pretty Store (przy okazji pozwoliłam sobie wyjaśnić, dlaczego nie przeszkadza mi bycie obciachową testerką, więc jeśli ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości, zapraszam do małej retrospektywy) i właśnie przyszła pora na spowiedź z błyszczyka, którego pieszczotliwie i zupełnie nieprzypadkowo zwać będę "żarówką".

Nawet nie chcę wiedzieć, jak idiotycznie wyglądałam, robiąc to zdjęcie.

Kiedy zobaczyliśmy to na moich ustach po raz pierwszy, nieomal zeszliśmy na udar, tak nas poraziło. Dzień był pochmurny, ale w korytarzu od razu pojaśniało. Nie widziałam jeszcze tak dającego po oczach, neonowego mazidła do ust, więc od razu pomyślałam, że skoro to z Chin przyszło, to równie dobrze może być radioaktywne. Nie wiem, jaka chemia w tym siedzi, nie znam się na krzaczkach, ale wargi mi nie odpadły, więc może jest nadzieja.

From China with...?

Żarówka marki HengFang kosztuje USD 3,69, czyli przy obecnym kursie dolca, trochę ponad 11 złotych (oto jak tanio się sprzedałam). Jedyne, co rozumiem z napisów na czarnym kartoniku, w który była zapakowana, to to, że ma 8,5 grama, numer 11 i ważna jest do 2017 roku. Ciekawe, kim będę za trzy lata? (Trochę bardziej pomarszczoną Słomką).

Jak w ogródku.

Żarówka nie spełniła moich oczekiwań. Fakt, pod względem koloru i żarówiastości jest wyjątkowa, ale moim zdaniem do tak wyrazistych odcieni potrzeba naprawdę dobrej konsystencji i jak najlepszej trwałości. Tymczasem błyszczyk rozlewa się po ustach podczas aplikacji, rozprowadza bardzo nierównomiernie (to chyba nawet widać na pierwszym zdjęciu) i nierównomiernie również znika. Jakby tego było mało, nieestetycznie zbiera się w kącikach, a potem zasycha w kolorowy farfocel. Nie wyobrażam sobie nakładać tego mazidła na ślepo, z pewnością popłynęłoby w nieznanym kierunku. Czy chcemy tego wszystkiego przy intensywnych, neonowych kolorach? Nie sądzę.

Przysięgam, że nie podrasowałam tego zdjęcia.

Neon wgryza się w usta, ale w takiej bardziej stonowanej wersji, w dodatku matowej. Myślę, że uzyskany efekt można by nazwać "neonową poświatą", tak, to jest dobre określenie. Tylko wiecie co z tego wynika? Jeśli w jednym miejscu zjemy trochę produktu, a w drugim pozostanie nadal grubsza warstwa - nieszczęście gotowe. Przyznam, że żarówna najbardziej do mnie przemawia, kiedy ją sobie uklepię paluchem, zdejmując cały ten neonowy blask i mokry połysk. Wówczas jestem w stanie opuścić dom i udać się między ludzi. Wargi nadal świecą, ale są przyzwoicie zgaszone, być może widać to na zdjęciu poniżej. W dodatku niczego sobie już nie zjem w mało apetyczny sposób.

Bliżej natury.

Niestety, po raz kolejny potwierdza się wyświechtane porzekadło: nie wszystko złoto, co się świeci. Dlatego wiele bym dała, żeby znaleźć taką neonową matową pomadkę. Może ktoś coś wie na ten temat?

Kolor też niekoniecznie mój, ale przemilczmy tę kwestię.

Jeśli pomimo mojego marudzenia czujecie ochotę, błyszczyk znajdziecie tutaj, w kilkunastu odcieniach, nawet żółtym. Można skorzystać z kodu rabatowego minus 10% na hasło WORLDH10 (baner w panelu bocznym).


Buziaki,
Słom



Tęskniłyście trochę?

środa, 9 lipca 2014

Check this out

Wygląda to trochę tak, jakbym odchodziła, ale zanim naprawdę to zrobię, muszę rozliczyć się z pewnej współpracy. Fakt, współprace nie zdarzają mi się zbyt często. Nie będę Wam jednak mydliła oczu, że tonę w natłoku propozycji i po prostu starannie wybieram te, które wydają mi się korzystne. Dajcie spokój, przecież po spojrzeniu na statystyki i tak nikt by w tę bajkę nie uwierzył. Mówiąc zatem zupełnie szczerze: nie mam skrupułów, jeżeli idzie o przyjmowanie rzeczy do testów. Z mojej strony nie będzie więc żadnego pitu pitu o tym, jak się cenię i chcę być rzetelna, dlatego wszystko kupuję za własny pinionżek. E-e. Jak ktoś mi chce dać coś za darmo, bierę. O ile oczywiście to coś wzbudza moje zainteresowanie i pasuje do treści, które zamieszczam na blogu. Być może moje podejście zmieniłoby się diametralnie, gdybym dostała sto propozycji na miesiąc, a nie jedną na pół roku, ale w takiej sytuacji... Maseczka do twarzy? Proszę bardzo. Ładny cień do powiek? Jeszcze lepiej. Suplement diety? Dziękuję, postoję. Okulary? Tym bardziej.

Widziałam, że dużo dziewczyn podejmowało współpracę z Born Pretty Store. Moją uwagę zwróciły przede wszystkim akcesoria do zdobienia paznokci i głównie z nimi kojarzyłam ten sklep internetowy. Zaproponowano mi jednak wypróbowanie kolorówki - widocznie moje makijaże przekonują bardziej i wcale się nie dziwię, bo mnie też. Pomyślałam, że mogę dać szansę chińszczyźnie i wyraziłam zgodę. Wybrałam trzy produkty, które testuję sobie od ponad miesiąca, więc spodziewajcie się, że to one będą bohaterami najbliższych postów. Jeśli ktoś jest zniesmaczony, jak ja po otwarciu przesyłki i zobaczeniu pseudologo MAC-a na dwustronnym pędzlu, niech nie zagląda albo jakoś to przełknie. Tak czy siak, zapraszam!

Testy w toku.

Uwaga, jeżeli macie ochotę, możecie skorzystać z 10% zniżki w Born Pretty Store. Wystarczy podczas składania zamówienia wpisać kod WORLDH10.
Banner poniżej i w pasku bocznym (kliknięcie przenosi do sklepu).

http://www.bornprettystore.com/
Klik.


Pozdrawiam Was serdecznie,
prawiewszystkobierąca Słomka

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Podaruj mi...

Dawno żółtego nie było!

Tym razem w wersji nieco trwalszej.

Zdjęcia stare, lakier stary, ja w sumie też już nie pierwszej świeżości, czyli wszystko do siebie pasuje. Użyłam Sensique w odcieniu Solar Glow (edycja limitowana sprzed dwóch lat, więc próżno go szukać w Naturach) oraz płytki Konad m64 - stemplowałam złotkiem z Barry M. Bardzo lubię ten wzór i już nieraz moje stemplowanie kończyło się na tym, że zamiast sięgnąć po coś nowego, wybierałam to samo zdobienie, tylko na innej bazie.

I tyle.

Życzę wszystkim słonecznego tygodnia,
Słom

...trochę słońca

piątek, 13 czerwca 2014

So long, farewell, auf Wiedersehen, adieu

Kiedy zaliczyłam dno w obu butlach, z radości przybiłam sobie piątkę. I być może zanuciłam temat z Dźwięków muzyki, ale nie istnieje żaden świadek tegoż zdarzenia, więc niewykluczone, iż wcale do niego nie doszło...

Tak czy siak żegnam szampon i odżywkę z Biedronki.

Tuż przed nuceniem. Choć być może wcale go nie było.

Nie jestem jakoś szczególnie skora do nienawidzenia tego, co znoszę do domu. Skupiam się raczej na mocnych stronach nabytych produktów, ale bywają rzeczy wybitnie upierdliwe oraz sytuacje z ich udziałem, delikatnie mówiąc, irytujące, gdy już nie sposób opanować zniechęcenia i szlag trafia ten cały optymizm. Tak było w wypadku powyższego zakupu, największe zaś cięgi zbierze dzisiaj szampon.

Szampon & odżywka.

Szampon marki DeBa do włosów normalnych i przetłuszczających się skusił mnie przede wszystkim dodatkiem oleju babassu. Pomna jak fajne rzeczy wyprawiała z moimi włosami pamiętna rossmannowska odżywka z dodatkiem tego olejku, postanowiłam dać szansę bułgarskiemu produktowi za 6 zł (400 ml), który miał zwiększać objętość włosów. Owszem, objętość zwiększał, ale doraźnie, przy czym pamiętamy, że moje włosy do ciężkich nie należą. Potem standardowy przyklap, a na drugi dzień włosy do mycia. Zwłaszcza jeżeli dobiłam je koleżanką odżywką. Ponadto na opakowaniu taka deklaracja: "Delikatna pianka łagodnie zmywa zabrudzenia". W rzeczywistości "pianka" (o ile już powstawała, bo i to nie było łatwe... może stąd przymiot delikatności?) do tego stopnia maltretowała moje wiotkie włosie, że wolałam co i rusz porzucać Bułgara niż ryzykować totalny przesusz. Pewnie dlatego szybciej uporałam się z odżywką, choć przecież na ogół dzieje się odwrotnie.

Jedyne, co nie zawiodło moich oczekiwań, to zapach.

Skład szamponu.

Pozbawioną sylikonów odżywkę do wszystkich rodzajów włosów (6zł/400ml) przeszłam łagodniej, chociaż musiałam działać ostrożnie, bo małpa bywała skuteczniejsza niż grawitacja. Ale też moje włosie łatwo obciążyć, więc generalnie nie pluję jadem i nie mam pretensji. Następnym razem dwa razy się zastanowię, zanim wybiorę odżywkę z dodatkiem masła shea, oleju migdałowego i arganowego. Wtedy w Biedronce też się zastanawiałam, ale ciekawość zwyciężyła i w ten oto sposób potwierdziłam swoje przypuszczenia. Było na(zbyt) bogato.

Skład odżywki.

Na koniec pragnę zaznaczyć, że nie są to produkty ze stałej oferty Biedronki. Pojawiły się w marketach na początku października 2013 roku i obecnie są już raczej niedostępne. Za ich produkcję odpowiada firma Rubella z Bułgarii (tutaj znajdziecie więcej informacji).

Być może kiedyś powrócą do Biedronki, ale do mnie na pewno nie.

Dajcie znać, czy próbowałyście i jakie były tego efekty.

Rozkroiłam. W środku była jeszcze porcja. Ech.

Buziaki,
Słom

niedziela, 8 czerwca 2014

Załączniki do dnia wczorajszego



 Załącznik nr 1
 
Ojapierdziu, żeby nie powiedzieć nic gorszego. To naprawdę był długi dzień, za długi. Gdzieś po 26 godzinie zaczęłam płakać, żeby się wreszcie skończył. Ale tam, kto by się przejmował. Stanęło na 37. Po prostu westchnęłam i zasnęłam.


Załącznik nr 2
 
No to może dla odmiany porozmawiajmy o kosmetykach. W ostatnich tygodniach mocno ograniczyłam pielęgnację. Przyznaję bez bicia, że nie przyświecała mi żadna ideologia, co najwyżej lenistwo... które zresztą wyszło mi na dobre, bo skóra bardzo się uspokoiła. Dziś mogę już śmiało powiedzieć, że moje dwa pobyty w Anglii, ten dłuższy w październiku-listopadzie i krótszy w lutym, nie wpłynęły na nią zbyt dobrze. Nie wiem, czy to była bardziej kwestia zmiany środowiska - inna woda i inne powietrze, czy może raczej kwestia zmiany stylu życia i jedzenia, ale to, co się działo na mojej twarzy, zwłaszcza na brodzie, to był jakiś poligon wojskowy. Myślałam nawet, że winowajca znajduje się wśród kosmetyków i po kolei odstawiałam różne podejrzane elementy. Nie pomogło. Czułam, że dermatolog jest już blisko, ale jak przystało na dojrzałego i rozsądnego człowieka, olałam sprawę i zajęłam się czymś innym.
 
W ostatnich miesiącach szczególnie upodobałam sobie micel Garniera, przede wszystkim za to, że działa i jest go dużo, prawie pół litra. Zużywam właśnie drugą butlę, a trzecią mam już w zapasie, zakupioną na jednej z licznych wyprzedaży. Przywiązałam się też do pewnego kremu do twarzy (tu podobna sytuacja, drugie opakowanie w użyciu, trzecie w zapasie) i beztrosko ignoruję napis 40+ na kartoniku. Skończyłam moją olbrzymią kostkę aleppo i zamiast sięgnąć po oleje, przerzuciłam się na najzwyklejsze mydło (bo było pod ręką...). Życie na krawędzi czy jakoś tak. Jedno, w co się naprawdę zaangażowałam, to regularne smarowanie stóp. Pieczołowicie, co wieczór, nawet wczoraj sobie nie podarowałam. Efekty? Cóż, krem raczej do pupy, nawet zapach ma taki na temat, ale grunt, że stopy przestały szeleścić jak wór opadłych liści. Taka suchość jest zła i ja bardzo nie lubię takiej suchości.

I to by było na tyle w kwestii podsumowania. Następnym razem przejdziemy do szczegółów. No i może nawet zahaczymy o kolorówkę.

Buziaki,
Słom

środa, 4 czerwca 2014

Dzień drugi

Patrz, siedzimy na dwóch odległych brzegach,
ja tu, ty tam,
 po raz kolejny
ale w sumie nie ma tego złego,
i tak nadajemy na tych samych falach.

Wiecie co? Znowu wszystko wywróciło mi się do góry nogami. Znowu czekanie. Ale to dobrze. Czekanie współtworzy Słomkę i bez czekania Słomki by nie było. Właściwie od dłuższego czasu myślę sobie, że chciałabym tu być, a nie bywać, więc w czerwcu spróbujemy coś z tym fantem zrobić. Obiecuję, że będzie kilka nowości, choć przede wszystkim chciałbym uporządkować śmieci, które trzymam pod łóżkiem. Zamierzam rozliczyć się z nimi na swój sposób, a potem się ich pozbyć, bo potrzebuję miejsca na zimowe ciuchy. Wszak garderoby się jeszcze nie dorobiłam. Przy okazji sprawdzimy, czy mój zapał rzeczywiście jest słomiany.

Do dzieła!

Cmok,
Słom



poniedziałek, 12 maja 2014

Czy to już pożółcenie?

Lo and behold, dodałam wpis!

Słomko wyszło i prześwietliło.

Nie przecierajcie oka (ba dum tss) ze zdumienia, serio, ja żyję. A poniżej naprawdę są inne zdjęcia niż te, które wisiały na czołówce prawie miesiąc. Niby znowu na żółto, ale proszę, potraktujcie to jako zabawę. Znajdź różnice na przykład. Tak, ja chcę po prostu dostarczyć Wam rozrywki. Brzmi jak dobra wymówka, więc tego się trzymajmy.

Nie jestem chora, takie robię zdjęcia.

Mali komuniści z mojej parafii mają teraz biały tydzień, więc dlaczego ja nie mogę mieć, powiedzmy, żółtego. Oczywiście, że mogę, no i sobie miałam, ale to było dawno i  być może nieprawda, ale przecież są zdjęcia, więc nie będziemy się wypierać, nie w naszym stylu takie polityczne zagrywki. Zresztą nie ma się czego wstydzić ani bać, uważam, że to był bardzo udany tydzień. Właściwie to był nawet Wielki Tydzień, bo o ile dobrze pamiętam, zakończył się Wielkanocą. Tym sposobem trzymamy się tematyki sakralnej (damn, trzeba było zamieścić wpis dwa tygodnie temu, jak Jan Paweł II awansował z śp. na św. i niektóre hipermarkety, o ile nie wszystkie, postanowiły sprawdzić, czy Polacy są nadal katole - choć raz byłabym na czasie), elegancką klamrą spinamy akapit bez ładu i składu, przechodzimy do prezentacji całej gęby.

To też w sumie takie w stylu "pamiętamy" [*].


Nie chcąc drobinek z Curious (Sleek), tym razem żółć zaczerpnęłam z Curaçao (Sleek), a że była już otwarta, to sięgnęłam też po pomarańczę. Wszelkie brązy, jak mniemam, bo sobie tego nie zapisałam, są z Au Naturel. No i oczywiście żółta kredka z Sephory (słocze).

*mruży się*

Makijaż rzeczywiście podobny do poprzedniego, odrobinę go tylko podrasowałam, a potem jeszcze zaszalałam z czernią na linii wodnej. Bo tak na co dzień to ja się w zasadzie maluję wedle tego samego, sprawdzonego (chyba) schematu, tylko kolory i produkty zmieniam, bo pod tym względem nie lubię monotonii. Chyba że się na czymś zafiksuję, tak jak na żółci.

Och, jestem taka zaskoczona, że ktoś właśnie pstryknął mi zdjęcie.

Pomarańczowy też jest ładny, ale tak naprawdę mam ochotę na burzowe chmury.

Wydaje mi się, że to już wszystko, co chciałam powiedzieć w dzisiejszym wpisie. W każdym razie nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Jeśli coś Was szczególnie interesuje, piszcie śmiało. Jestem, nawet jak się Wam wydaje, że mnie nie ma.

 Buziaki,
Słom

Bacznie obserwuję.

wtorek, 15 kwietnia 2014

O kurczaki

Co można zrobić z żółtą kredką, którą się wreszcie (raz kozie śmierć!) kupiło?
Można jej użyć, na przykład.

Wcale się nie obrażę, jeżeli zrobicie to lepiej.

Właściwie przyświecała mi dzisiaj jedna myśl: zrobić to tak, żeby nie raziło. Z efektu jestem zadowolona, zadaję sobie tylko pytanie, nie pierwszy raz zresztą, dlaczego tak sporadycznie sięgam po ten kolor, skoro czuję się w nim całkiem nieźle, nawet bardziej komfortowo niż z czarną kreską. Może dlatego, że czarna kreska, choćby nieidealna i koślawa, wciąż jest bardziej standardowa niż żółta powieka.

Tadam!

Makijaż, jaki jest, każdy widzi: żółta plama po jednej stronie, brązowa po drugiej, a pomiędzy coś stonowanego, matowego, żeby się wszystko kupy trzymało. Plamy wzięłam z paletki Curious Sleeka, a coś stonowanego z Au Naturel. Żółta matowa kredka to oczywiście Banana Split z poprzedniego wpisu. Jest dobrze napigmentowana, ale lubi się pobrudzić od ciemniejszych rzeczy. Wiem, znam te triki z zostawianiem wolnego miejsca przy rzęsach, gdy chce się namalować jasną kreskę, albo dodawaniem do jasnej kreski trochę czerni przy linii rzęs, żeby optycznie zagęścić włosie, ale szczerze powiedziawszy, chciałam zobaczyć, czy dam radę bez. Dałam i dzięki temu została mi chwila na cyknięcie zdjęć.

*drobinki brokatu z żółtego cienia

Powiedziałam, co wiedziałam, i więcej marudzić dziś nie będę. Idę sprawdzić, czy ten drugi żółty makijaż nadaje się do publikacji. No i naostrzyć żółtą kredkę.

 
Buziaki,
Słomka


piątek, 28 marca 2014

Czterdzieści na minusie

Niespodzianka!

Serio.

Myślałam, że jeszcze sobie sporo poczekam na promocję, o której rozmawiałyśmy pod przedostatnim postem (nieważne, że to było niemal dwa miesiące temu), ale Sephora postanowiła mnie zaskoczyć. Do końca marca można przynieść do perfumerii swoje stare kosmetyki kolorowe i za każdy z nich zyskać 40% zniżki na maksymalnie 5 różnych produktów tej marki, włączając pędzle (ale wyłączając płyn do ich czyszczenia). Szczegóły tutaj. Chociaż w moim wypadku wyglądało to tak, że ekspedientka nie kwapiła się do zebrania fantów, a kiedy sama o to zapytałam, powiedziała, że mogę "oddać teraz albo przy okazji". Pozbyłam się starej kredki, bo już i tak nie mogłam na nią patrzeć, i dostałam zniżkę na:

Nieprzyzwoite zakupy.

Czekałam na tę promocję głównie ze względu na pędzel, który ubzdurałam sobie w grudniu. Numer 44 do modelowania twarzy kosztuje normalnie 65 złotych, ale kiedy wiesz, że istnieje możliwość, iż za kilka miesięcy zapłacisz za kłaki z kozy dwie trzecie wyjściowej ceny i wcale nie potrzebujesz tej kozy na gwałt (oh my...), to cierpliwość jednak popłaca. Od tygodnia namiętnie się tymi kłakami smyram i skłamałabym perfidnie, gdybym powiedziała, że nie daje mi to satysfakcji.

Kłaki z kozy.

Drugi cel to kredki. Myślę, że po tym wszystkim, co razem przeszłyśmy, wiecie, że je uwielbiam. Wiecie, że te syforowe zwłaszcza. Dokupiłam kilka egzemplarzy wodoodpornych konturówek do oczu 12h (bo na inne jakoś nie mogłam się zdecydować). Po raz pierwszy skusiłam się na taką z brokatem. Zamiast 29 złotych za sztukę zapłaciłam 17,4 zł. Wciąż więcej niż za supershocki z Avonu, ale przyzwoicie i większy wybór kolorów. Nie mogę się doczekać poważnego spotkania z żółcią.

Od lewej: 32 Tango Night (brokat), 15 Flirting Game (połysk), 10 Banana Split (mat).

Matowa pomadka to trzeci bzdet, który zaprzątał moją głowę od dłuższego czasu. Pamiętam, że myślałam nad nią już przy poprzednich akcjach tego typu, ale inne zachcianki brały górę. Tym razem obiecałam sobie, że wyjdę z pomadką. Bardzo konkretnie, młoda damo! Brak precyzji skutkował bodaj trzykrotnym zababraniem łapska i zmarnowaniem solidnej porcji czasu. Zesłoczowałam znakomitą większość pomadkowych zasobów, a wiecie, że jest tam tego sporo, i ostatecznie zapłaciłam 27 złotych (zamiast 45) za półmat w postaci "długotrwałej pomadki do ust". Kusiły jeszcze atramenty, ale stwierdziłam, że następnym razem. I może dobrze, bo natrafiwszy później na kilka niepochlebnych recenzji, solidnie się zniechęciłam. Moja pomadka natomiast po pierwszych testach wydaje się spoko, ale nie należy do ideałów, więc raczej odpuszczę sobie kolejne sztuki. O szczegółach opowiem, jak sobie trochę poeksploatuję.

Szczęśliwy numer 13 Pink Sunset (półmat). Musiałam ją trochę wykręcić przy rozpakowywaniu. Fail.

Na deser zostawiłam dwie dodatkowe zdobycze. Cholera, czarne. Po pierwsze, precyzyjny eyeliner w płynie (23,4 zł). Po drugie, dziwny top coat (11,4 zł), który może kojarzyć się z pękaczem lub nawet krową (same spojrzyjcie na zdjęcie z pędzlem, mam go na kciuku, słoczowałam w sklepie).

Najbardziej uwiódł mnie tym, że zastyga do matu.

Marble art... niech im będzie.


 
Słocze raz jeszcze:

Od lewej: 3 kredki (10 Banana Split, 15 Flirting Game, 32 Tango Night), czarny liner, półmatowa pomadka.

W nagrodę dostałam trzy próbki, łałałiła:

Najbardziej ciekawi mnie baza. Reszta... zobaczymy, co się da wycisnąć.


Dajcie znać, czy skorzystałyście z promocji. A może coś polecacie?

Całusy,
Słom

PS Swoją drogą jestem bezczelna. Wracam po długiej przerwie i zamiast wyjaśnień, prezentuję zakupy. Babsko wstrętne.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...