Wraz ze starym rokiem odeszła do przeszłości maseczka maltretowana przeze mnie od początku października, a ponieważ peeling, który dzielnie jej towarzyszył, powoli zmierza w tym samym kierunku, zapraszam Was na recenzję dwóch produktów marki Himalaya Herbals. Oba otrzymałam do testów.
Czapki z głów? Sprawdźmy. |
Maseczka z miodli indyjskiej do cery trądzikowej
75 ml / ok. 12 zł
Tajemnicza miodla powraca, tym razem jako dodatek do brudnozielonej pasty, która ma regulować wydzielanie sebum, oczyszczać zatkane pory skóry i zapobiegać nawrotom zaskórników. O miodli indyjskiej napomknęłam jakiś czas temu, kreśląc kilka słów na temat pianki do mycia twarzy, ale pozwólcie, że przypomnę: jest to roślina o właściwościach antybakteryjnych, przeciwgrzybiczych i antywirusowych, która w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z miodem i jodłami (oprócz nazwy).
To naprawdę maska! |
Wydobywanie maski z plastikowej tubki od pewnego momentu zrobiło się dla mnie, delikatnie mówiąc, kłopotliwe. Nie raz i nie dwa glinkowa maź bryzgała w nieplanowanym kierunku (albo w kilku takich kierunkach...), a o wyciskaniu resztek z tubki można by zrobić kolejną część Mission Impossible, przy czym kiedy wreszcie ośmieliłam się sięgnąć po nożyczki i rozciąć wredny plastik, okazało się - zgodnie z moimi przypuszczeniami - że w środku siedziała sobie jeszcze całkiem spora porcja, nadająca się przynajmniej na dwa użycia.
Jeszcze przed egzekucją. |
Producent zaleca nakładanie maseczki na oczyszczoną skórę na 10-15 minut, w czasie których powinna zdziałać wspomniane wyżej cuda, pozostawiając skórę o poprawionej strukturze, odmłodzoną [sic!] i ujędrnioną. Zacznijmy jednak od tego, że maska zastygała na mojej twarzy w czasie krótszym niż zalecany. Czasami zmywałam ją nieco szybciej, ale najczęściej spryskiwałam zastygającą masę wodą lub hydrolatem. Oprócz szybkiego wysychania odnotowałam ciekawy zapach, dla mnie bardzo przyjemny, relaksujący, jakby mydlany, ale skrzyżowany z bliżej niezidentyfikowanym zielskiem czy może mentolem, choć zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą uznać taką mieszankę za co najmniej dziwną. Poza tym zaraz po aplikacji odczuwałam delikatne mrowienie.
Poprawiam strukturę. |
Efekty? Może zejdźmy na ziemię i darujmy sobie odmłodzoną skórę (czy ktoś w ogóle daje wiarę takim obietnicom?), chyba że oznaką odmłodzenia jest zaczerwienienie twarzy, które występowało u mnie po większości spotkań z tym produktem. Na szczęście nie utrzymywało się zbyt długo, ale jeśli macie wrażliwą cerę i wpadłyście na pomysł, że jest to maska dla was, pomyślcie jeszcze raz. Pory wizualnie zwężone, cera, oczyszczona i zmatowiona, dopomina się o krem, a kiedy go otrzymuje, spija w błyskawicznym tempie. Czy ja już mówiłam, że za to najbardziej cenię glinkowe maseczki?
Na koniec kilka luźnych spostrzeżeń. Ubrałabym je w zdania, ale czeka nas jeszcze peeling, więc najwyższy czas, abym przestała się pieścić z maseczką. Tak więc:
W składzie jest również kurkuma. |
Na koniec kilka luźnych spostrzeżeń. Ubrałabym je w zdania, ale czeka nas jeszcze peeling, więc najwyższy czas, abym przestała się pieścić z maseczką. Tak więc:
- warto przemywać wylot tubki, bo maska lubi zastygać
- nie ma gładkiej konsystencji, są w niej grudki - przy nakładaniu można zrobić pseudopeeling
- zmywanie bywa upierdliwe, dlatego najlepiej zaaplikować maskę przed wejściem pod prysznic
- w składzie pojawiają się parabeny, hydantoina i SLS.
Skład: Aqua, Kaolin, Melia Azadirachta Leaf Extract, Propylene Glycol, Bentonite, Fuller's Earth, Curcuma Longa Root Extract, Fragrance, Sodium Methylparaben, Imidazolidinyl Urea, DMDM Hydantoin, Xanthan Gum, Sodium Propylparaben, Citric Acid, Disodium EDTA, Sodium Lauryl Sulfate.
Peeling morelowy delikatnie złuszczający do cery wrażliwej
A tutaj mamy produkt przeznaczony właśnie do cery wrażliwej.
Ślimak, ślimak pokaż rogi. |
Widzicie te drobiny? Wcale nie jest przesadnie delikatnie. Nie mam cery wrażliwej, ale gdybym miała, podchodziłabym do testów tego peelingu z pewną dozą ostrożności. Zanim produkt trafił w moje ręce, zastanawiałam się, czy będzie dla mnie wystarczająco "ostry". Fakt, lubię hardkorowe zdzieraki, ale raczej do ciała niż do twarzy, którą zazwyczaj traktuję nieco delikatniej, no chyba że mam gorszy dzień i już naprawdę wszystko mi jedno.
Tutaj duet. |
Ponieważ moim ulubionym twarzowym zdzierakiem jest morelowy peeling St. Ives, a na swoje pięć minut czeka ledwo napoczęty peeling Sorai, również morelowy, pozwoliłam sobie przeprowadzić drobne porównanie.
A tu trio. |
Dzięki temu porównaniu przekonałam się na własnej skórze, że Himalaya rzeczywiście zaproponowała najdelikatniejszą wersję morelowego peelingu. Konkurencja dosypała do swoich produktów więcej drobinek ze skorup orzecha włoskiego (w Sorai i St. Ives na drugim miejscu w składzie, zaraz po wodzie). Zresztą nie potrzeba patrzeć w skład, wystarczy to poczuć. Drobinek w Himalai jest wyraźnie mniej. Najwięcej czadu daje Soraya (przeznaczona niby do każdego rodzaju skóry... polemizowałabym), St. Ives jest gdzieś pośrodku.
Z każdej tubki wychodzi nieco inaczej. |
Co ciekawe, ani w peelingu St. Ives, ani w Sorai nie uświadczymy w składzie drobin z pestek moreli, jak moglibyśmy przypuszczać, jedynie wyciąg z tych owoców. W obu produktach znalazło się za to miejsce dla SLES-u, co również można spostrzec bez patrzenia w skład, bo morelowe propozycje konkurencji pienią się lepiej niż Himalaya, przy czym prym wiedzie sorajka. Ta to w ogóle jest dla osób lubiących intensywniejsze doznania, bo nie dość, że drapie najmocniej i najlepiej się pieni, to jeszcze ma bardzo wyraźny, słodki zapach.
Ceny kształtują się następująco:
Himalaya: ok. 10 złotych za 75 ml
Soraya: ok. 13 złotych za 150 ml
St. Ives: ok. 4,5 funta (21 zł na allegro.pl) za 150 ml [niedostępny w polskich drogeriach]
Himalaya ma najbardziej zbitą konsystencję. |
Ale wracając do bohaterki dzisiejszego wpisu, chciałam podkreślić, że jest to moim zdaniem całkiem przyjemny produkt, chociaż preferowałabym nieco mocniejsze ścieranie. W każdym razie morelowy peeling spełnił swoje zadanie - oczyszczał i wygładzał skórę, nie powodując podrażnień.
Tylko etykietkę dostał nieodpowiednią, jak to czasami w życiu bywa:
Tego produktu nie testowałam. |
Wyciąg z jabłka na pierwszym miejscu w składzie, ale i tak jest to peeling morelowy.
Skład: Aqua, Pyrus Malus [jabłko] Fruit Extract, Stearic Acid, Isohexadecane & C9-C16 Isoparaffin, Cetyl Alcohol, Prunus Armeniaca [morela] Seed Powder, Juglans Regia [orzech włoski] Shell Powder, Sorbitan Stearaqte & Sucrose Cocoate, Triticum Vulgare Germ Oil, Carbomer, Triethanolamine, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, Tocopheryl Acetate, Disodium EDTA, Fragrance, Flavour.
Podsumowując, był to całkiem udany duet, ale po wprowadzeniu go do mojej pielęgnacji nie zauważyłam poważniejszych zmian - ani na lepsze, ani na gorsze. Racja, ostatnimi czasy moja skóra nie miała się zbyt dobrze, ale było to spowodowane, jak podejrzewam, przesunięciami geograficznymi, żywieniowymi i hormonalnymi. Nie odniosłam wrażenia, że kosmetyki Himalai dołożyły cegiełkę do tego wysypu, który mnie zaatakował. Wręcz przeciwnie - pomagały łagodzić niechciane objawy. Produkty niezłe, ale zostanę raczej przy swoim ulubionym duecie Ives & Yves.
Buziaki,
Słom
przez chwilę pomyślałam, że to maska dla mnie, ale doczytałam, że nie bardzo dla wrażliwców, więc się nie nakręcam ;) a peelingi morelowe mam aktualnie dwa w użyciu :)
OdpowiedzUsuńJakie i który lepszy? :)
UsuńMaska lubi zapiec, więc zdecydowanie lepiej zachować ostrożność przy delikatnej cerze.
Bloger ma świra - komentuję, a ten dziad wywala mój komentarz :/
OdpowiedzUsuńW każdym razie co do glinki, to raczej ją sobie odpuszczę, bo mam swoją ulubioną. Peeling może kiedyś do mnie zawędruje, choć też mam już swój ulubiony ;) Ale każdy czasem lubi zmiany.
Chyba za długiego posta napisałam i wykorzystałam limit literek. ;P
UsuńZmiany są fajne, nie ma to tamto.
Dzięki za porównanie tych 3 peelingów! Bardzo przydatne!
OdpowiedzUsuńProszę, chociaż nie jestem w stanie porównać ich działania w pełni, bo Sorai jeszcze nie stosowałam długoterminowo. Warto też spojrzeć na składy. O ile Soraya jest podobna do St. Ives, o tyle Himalaya różni się od swoich konkurentek.
UsuńMam peeling "morelowy" St Ives - całkiem się lubimy, porządny z niego gość.
OdpowiedzUsuńPrzyzwoity taki :)
UsuńMorelowy peeling Sorayi to mój ulubiony peeling. Chociaż aktualnie odstawiłam go od pielęgnacji, za dużo mam "wykwitów" na twarzy i wspomagam się peelingiem enzymatycznym.
OdpowiedzUsuńTeż odstawiam drapaki, gdy twarz mi kwitnie ;)
UsuńA ja lubię takie hardcorowe peeling do twarzy rownież, chętnie bym wypróbowała ten z Himalaya:)
OdpowiedzUsuńTo raczej po sorajkę sięgnij, bo himalaja jest przy niej delikatna :)
UsuńSt. Ives mam w wersji dla cery wrażliwej i od czasu do czasu wracam, bo jest faktycznie delikatny. U mnie zdzieraki nie mają miejsca. Stanowczo wybieram peelingi enzymatyczne :)
OdpowiedzUsuńNa Twoim miejscu zapewne postępowałabym podobnie.
UsuńNie lubię mocnego zdzierania, ale ja ostatnio w ogóle nie stosuję peelingów, wystarcza mi tonik Clinique któy zawiera kwas salicylowy. Ale maska to mnie zainteresowała bo takie lubię;)
OdpowiedzUsuńTen himalajowy peeling nie zdziera zbyt mocno, raczej łaskocze, dopiero soraja daje czadu.
Usuńze swoja cerą nie ryzykowałabym użycia tej maski;/
OdpowiedzUsuńRacja, nic na siłę, zwłaszcza ze skórą.
UsuńPoczątkowo maska wzbudziła moje zainteresowanie, ale gdy dowiedziałam się, że zawiera glikol propylenowy, mój entuzjazm osłabł. Niestety, ten składnik funduje mi podskórne gule;/
OdpowiedzUsuńOł, to musi być nieco uciążliwe, bo dużo kosmetyków zawiera ten składnik. Ale fajnie, że udało Ci się tak dokładnie zidentyfikować złoczyńcę.
Usuńuuu, trzymam się od maski z daleka :)
OdpowiedzUsuńOkej.
Usuńmiałam to gliniaste błotko Himalayi u siebie i odczucia b. podobne – pieczenie po, efekty niewarte cierpienia. cerę mam z wiekiem coraz wrażliwszą, a ta tutaj koleżanka zdecydowanie pogorszyła sytuację. bleeee. tyle jest innego kosmetycznego plugastwa, które można bezpiecznie aplikować na twarz, że za tym nie zatęsknię ani trochę :)
OdpowiedzUsuńJasne, tego kwiatu jest pół światu. :)
UsuńPamietam piekne licealne czasy, gdy St.ives byl w kazdym rossmanie za okolo dyszke. Moj ulubiony peeling ever ever ever, nie moge odzalowac do dzis, ale jakos nie do tego stopnia, by go szukac po internetach. Zreszta cera mi sie zeszmacila i chyba i tak bym juz nie mogla. Mam wspomnienia.
OdpowiedzUsuńJa w czasach licealnych to chyba niespecjalnie myślałam jeszcze o peelingach. Tak, tak, piękne wspomnienia ;_;
UsuńJa myslalam, i to nawet wiecej niz kiedykolwiek pozniej - ale tylko o tym jednym jedynym :)))
Usuń