środa, 20 sierpnia 2014

MAC czy SRAC?

Czasami jest tak, że dobra marka wypuszcza badziewny produkt. A czasami tak, że niezły produkt trafia pod badziewną markę.

Kiedy zajrzymy tutaj, zobaczymy dwustronny pędzelek za około 7 złotych. Jeden koniec do linera, drugi do ust. Powiedzmy, że nic nie budzi naszych zastrzeżeń, że takie tanie rozwiązanie nam odpowiada. Kupujemy. I dostajemy to:

WUT?

Nie wiem, jak Wy, ale ja poczułam się oszukana, a przecież nie wydałam ani grosza. Nie znoszę podróbek opatrzonych ściemnionym logo*. Sradidas, Sribok, Srajk, a teraz jeszcze SRAC. Litości, to jest bardzo ubogie, a w tym konkretnym przypadku wręcz żałosne.

Nie, w ogóle tego nie widać...

I przykre. Bo pędzelek sam w sobie jest naprawdę spoko. Wykonano go z syntetycznego włosia, czyli idealnie nadaje się do kremowych produktów (żelowych linerów, kremowych cieni, pomadek, nawet korektora), ale zdarzyło mi się nakładać nim również zwykłe, prasowane cienie, zwłaszcza tą szerszą końcówką, i nie było to wcale ekstremalnie trudne zadanie. Poza tym lubię po niego sięgać, kiedy z wyrazistej, ciemnej pomadki, potrzebuję zrobić coś delikatniejszego. Pędzel "zjada" kolor, łatwo uzyskać coś na kształt barwnej mgiełki. To oczywiście można traktować jako wadę, zależy, czego oczekujemy.

Węziej.

Jak na mój gust, węższa końcówka jest jednak zbyt szeroka, by mogła malować precyzyjne, cieniutkie linie, ale z powodzeniem rozcierałam nią żelowe kredki i tuszowałam wypryski.

Jeszcze węziej.

W sumie już prawie trzy miesiące testuję ten pędzel. Przez ten czas nie zauważyłam, aby włosie wypadało albo uległo odkształceniu, a nie obchodzę się z nim szczególnie delikatnie. Ze względu na wielofunkcyjność i niewielką cenę zabrałam go na krótki wyjazd integracyjny (z pędzlem), bo nawet jak się poniszczy w podróży, to nie będę płakać. Sprawił się ładnie, tym bardziej boli, że oszukany. Bez sensu!

Tym samym kończę moją krótką przygodę z Born Pretty Store. Jeżeli macie ochotę przeżyć swoją, skorzystajcie z kodu promocyjnego WORLDH10, zawsze to 10% mniej.

http://www.bornprettystore.com/
*klik*

Linki do poprzednich recenzji: wprowadzenie, róż, błyszczyk.



Pozdrawiam Was cieplutko i do następnego,
Słomko

Pfff...

=====
* Chyba że to coś z przymrużeniem oka, w stylu "Dolce & Banana".

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Co ja właściwie testuję?

Współpraca z Born Pretty Store, ciąg dalszy.

Zaczynamy od zagadki: co widać na zdjęciu poniżej?

No co?

Łapka w górę, kto był sprytny i pomyślał o podłodze, cwaniaki. Ale teraz porozmawiajmy na serio. Czy to różowy cień czy może różowy róż? Mówiąc szczerze, sama po pewnym czasie zapomniałam, co ja właściwie testuję. Musiałam wejść na stronę BPS, o tutaj, żeby sobie przypomnieć. Otóż jest to matowy cień (numer 25), a wybrałam taki właśnie różowy kolor, spośród sześciu dostępnych, bo pomyślałam, że przy okazji sprawdzę, czy nadaje się na twarz. Ostatecznie częściej lądował na twarzy niż na oku, może dlatego wszystko mi się pokićkało.

Słoczyk.

Za około 10 złotych dostajemy 4 gramy sprasowanego, matowego proszku. To całkiem sporo jak na cień do powiek, więc może zużywanie go w charakterze różu nie jest wcale takim głupim pomysłem. Przychodzi w sztywnym foliowym opakowaniu i aż się prosi o przełożenie do palety magnetycznej. Niestety, jego średnica jest większa od średnicy standardowych wkładów (tj. Inglot, Kobo, MAC).

Tak wyglądam, gdy próbuję się wcisnąć w dżinsy typu rurki.

No dobrze, to spróbujmy w takiej bez przegródek. I tutaj kolejna niespodzianka: wkład jest odporny na działanie magnesu, trzeba by go najpierw podkleić...

Przyjemna faktura. Już jej nie ma.

Jeśli chodzi o zawartość, to nie mam większych zastrzeżeń, ale też nie czuję się powalona na kolana. Z powodzeniem mogłabym go przekazać dalej i zapomnieć, że w ogóle dzielił przestrzeń z resztą moich kosmetyków. Pigmentację określiłabym na średnią w kierunku słabej, przy czym kiedy malujemy policzki, na wszelki wypadek lepiej to robić ostrożnie, jakimś miękkim pędzlem, zwłaszcza że kolor sam w sobie jest dość intensywny, natomiast oczy możemy maltretować z większym przekonaniem.

Dla przykładu.

Nie znam składu, na szczęście produkt nie zrobił mi krzywdy. Trwałości na oczach nie oceniam, bo zawsze stosuję bazę, ale na policzkach trzymał się nieźle, a jeśli nawet wycierał, to równomiernie, nie budząc moich zastrzeżeń.

Tutaj pucnęłam go sobie także na policzki.

I to chyba tyle w temacie. Nie będę przedłużać, skoro jest przeciętnie. 
Jak macie ochotę na zakupy, to skorzystajcie z poniższego kodu.

http://www.bornprettystore.com/
Klik w zdjęcie, żeby przejść do sklepu.


Żegnam i do miłego następnego,
Słom


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Żarówka

W poprzednim wpisie wspomniałam, że podjęłam się przetestowania kilku produktów z Born Pretty Store (przy okazji pozwoliłam sobie wyjaśnić, dlaczego nie przeszkadza mi bycie obciachową testerką, więc jeśli ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości, zapraszam do małej retrospektywy) i właśnie przyszła pora na spowiedź z błyszczyka, którego pieszczotliwie i zupełnie nieprzypadkowo zwać będę "żarówką".

Nawet nie chcę wiedzieć, jak idiotycznie wyglądałam, robiąc to zdjęcie.

Kiedy zobaczyliśmy to na moich ustach po raz pierwszy, nieomal zeszliśmy na udar, tak nas poraziło. Dzień był pochmurny, ale w korytarzu od razu pojaśniało. Nie widziałam jeszcze tak dającego po oczach, neonowego mazidła do ust, więc od razu pomyślałam, że skoro to z Chin przyszło, to równie dobrze może być radioaktywne. Nie wiem, jaka chemia w tym siedzi, nie znam się na krzaczkach, ale wargi mi nie odpadły, więc może jest nadzieja.

From China with...?

Żarówka marki HengFang kosztuje USD 3,69, czyli przy obecnym kursie dolca, trochę ponad 11 złotych (oto jak tanio się sprzedałam). Jedyne, co rozumiem z napisów na czarnym kartoniku, w który była zapakowana, to to, że ma 8,5 grama, numer 11 i ważna jest do 2017 roku. Ciekawe, kim będę za trzy lata? (Trochę bardziej pomarszczoną Słomką).

Jak w ogródku.

Żarówka nie spełniła moich oczekiwań. Fakt, pod względem koloru i żarówiastości jest wyjątkowa, ale moim zdaniem do tak wyrazistych odcieni potrzeba naprawdę dobrej konsystencji i jak najlepszej trwałości. Tymczasem błyszczyk rozlewa się po ustach podczas aplikacji, rozprowadza bardzo nierównomiernie (to chyba nawet widać na pierwszym zdjęciu) i nierównomiernie również znika. Jakby tego było mało, nieestetycznie zbiera się w kącikach, a potem zasycha w kolorowy farfocel. Nie wyobrażam sobie nakładać tego mazidła na ślepo, z pewnością popłynęłoby w nieznanym kierunku. Czy chcemy tego wszystkiego przy intensywnych, neonowych kolorach? Nie sądzę.

Przysięgam, że nie podrasowałam tego zdjęcia.

Neon wgryza się w usta, ale w takiej bardziej stonowanej wersji, w dodatku matowej. Myślę, że uzyskany efekt można by nazwać "neonową poświatą", tak, to jest dobre określenie. Tylko wiecie co z tego wynika? Jeśli w jednym miejscu zjemy trochę produktu, a w drugim pozostanie nadal grubsza warstwa - nieszczęście gotowe. Przyznam, że żarówna najbardziej do mnie przemawia, kiedy ją sobie uklepię paluchem, zdejmując cały ten neonowy blask i mokry połysk. Wówczas jestem w stanie opuścić dom i udać się między ludzi. Wargi nadal świecą, ale są przyzwoicie zgaszone, być może widać to na zdjęciu poniżej. W dodatku niczego sobie już nie zjem w mało apetyczny sposób.

Bliżej natury.

Niestety, po raz kolejny potwierdza się wyświechtane porzekadło: nie wszystko złoto, co się świeci. Dlatego wiele bym dała, żeby znaleźć taką neonową matową pomadkę. Może ktoś coś wie na ten temat?

Kolor też niekoniecznie mój, ale przemilczmy tę kwestię.

Jeśli pomimo mojego marudzenia czujecie ochotę, błyszczyk znajdziecie tutaj, w kilkunastu odcieniach, nawet żółtym. Można skorzystać z kodu rabatowego minus 10% na hasło WORLDH10 (baner w panelu bocznym).


Buziaki,
Słom



Tęskniłyście trochę?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...