piątek, 29 czerwca 2012

Inspired by Places: Jedziemy do Kenii

WTF? WTF?

Jeśli czujesz, że nie wiesz, o co chodzi, już wyjaśniam.
Natchnął mnie pewien wzór:

Źródło: http://kalejdoskop.h2.pl/kenia/kenia9.html

Kobieta na zdjęciu to Masajka. O Masajach możecie poczytać na przykład w Wikipedii. Ale ponieważ niekoniecznie musi się Wam chcieć, to tylko powiem, że ta grupa etniczna zamieszkuje sobie Kenię właśnie i północną Tanzanię. Masajki zajmują się między innymi wyplataniem biżuterii z paciorków. Kolory paciorków (nadal odwołuję się do wiki) są symboliczne: biały oznacza pokój, niebieski - wodę, a czerwony - wojownika, krew lub odwagę.

Nie chciałam robić "zwykłego" makijażu, bo takich mam jeszcze sporo na dysku (przerzuciłam wczoraj tonę śmiecia...), więc dla odmiany zdecydowałam się na pomalowanie większej połaci lica. Och, teraz już wiem, że mogłabym malować kibiców! Rychło w czas...

Groźnie.
Muszę się wytłumaczyć, bo w przeciwnym razie zgnije mi wątroba. Chciałam lepiej, ale nagle się okazało, że goni mnie kilka spraw, więc musiałam przyspieszyć. Dlatego takie jakieś niedokończone to. Poza tym fajniej by wyglądało na ciemnej skórze.

Ech, już mi się nie chce robić niczego nowego. Zmiażdżona jestem.

Zdjęć tak mało, bo nie umiem.

(Chyba zaraz się zabiorę za kolejnego posta, żeby za długo nie straszyć na czołówce).

środa, 27 czerwca 2012

Inspired by Places: Bora Bora

Tak, wszyscy już pojechali do Kenii, a ja siedzę na Bora Bora (nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę takie zdanie).

Fakt: dawno nie było makijażu. Powiedzmy, że miałam chwilę zwątpienia. Kiedy oglądam Wasze arcydzieła i piękne twarze, to pędzle mi opadają. Ale już sobie podniosłam, ułożyłam, no i macie.

Dziękuję Trust za zorganizowanie akcji i przygarnięcie mnie po czasie.

Poniżej soundtrack do dzisiejszego wpisu. Zapuśćcie sobie, będzie lepszy klimat. Sama z siebie raczej nie zdołam wykrzesać tyle słońca.

 

Moje Bora Bora wygląda tak:

Słomka on the beach.

Czyli nie umywa się do oryginału.

A w mojej tęczówce widać białe chmurki, sialalalala.

Kuźwa, ile ja bym dała - gdybym miała - żeby się tam znaleźć.
Tam jest woda! Dużo wody. Przejrzystej wody!
I te... domki na wodzie!
Bajka.

Złote piaski. Ale nie bułgarskie.

A tak najbardziej to bym chciała zafundować taką imprezę swoim Rodzicielom. Ba, za to wszystko, co dla mnie zrobili, powinnam im co roku organizować takie wakacje.

Cóż.

Rzeczywistość weryfikuje nasze marzenia.

Niewiele Wam mogę dać...

Ciekawe, jakim byłabym człowiekiem, gdybym mieszkała na Bora Bora (tam jest tylko 5000 stałych mieszkańców!).
Hmm, bardziej pomarszczonym?

Potwarz.

W sumie wcale nie chciałabym tam mieszkać.

Zdjęcie profilowe.

Chciałam jeszcze powiedzieć, że jeśli macie słabe nerwy, nie patrzcie lepiej na te zdjęcia.


O, to jest takie zdjęcie z działu "Listy do redakcji".
Och, tak bardzo chcielibyśmy wiedzieć, jakie jest Wasze zdanie.
Piszcie do nas, bo nam się nie chce.

No kurde.
Nie, już więcej nic nie powiem.

Albo: życzę Wam (i sobie też), żebyście się znalazły tam, gdzie chcecie się znaleźć.
A jeśli nie wiecie, gdzie to jest - żebyście się dowiedziały.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Czym to było zrobione (1)

Hue, hue, ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta tamten wpis.
Wiem, można odnieść wrażenie, że Słomiszcze ma słabą pamięć, ale zapewniam Was, że tak nie jest. 

Hmmm, o czym to ja miałam...?

Aha, no właśnie. Przyszedł czas, żeby pokazać, czym to było zrobione.

To.

Tak z przekory zacznę od końca, czyli od rzęs. Tusz, którego użyłam w tym makijażu, to... Amazing Length'n Build Mascara (Gosh). Popatrzcie sobie na opakowanie, a ja się zastanowię, co właściwie powinnam napisać.

Gosh Amazing Lenght'n Build Mascara

Dobra, może najpierw wspomnę, jak to z nami było. Nie kupiłam go, oj nie. Już dawno nie kupowałam żadnej maskary. One jakoś tak... same do mnie przychodzą? Tę dostałam, gdy w moim mieście otwierali nowego Rossmanna. Zrobiłam wystarczająco cenne zakupy, żeby załapać się na tusz za około 20 złotych. Kilka monet mniej i byłyby gumowe rękawice, mój must have nawiasem mówiąc.

Czarny jest.
  
Tusz ma 10 ml, jest czarny i zdatny do użytku przez 6 miesięcy od otwarcia. Zapakowano go w folię, więc teoretycznie (paranoia mode: on) nikt go przede mną nie rozkręcał. Napoczęłam go 27 kwietnia i używałam do większości makijaży. Zaskoczył mnie przy pierwszym użyciu, bo okazał się odpowiednio gęsty. A co było potem?

Potem dużo tuszu zgromadziło się przy nakrętce.
Jakieś zebranie było czy jak?

Bez komentarza :|

Nie! To otworek jest niezabezpieczony, w związku z czym szczoteczka po wyjęciu często wygląda tak:

Coś tu sterczy.

A kiedy się spieszę, to zawsze mam za daleko do chusteczki albo wacika, więc wybieram prostsze rozwiązanie: smar, smar o tubkę.

Całe szczęście do usunięcia narośli wystarczy płyn micelarny.

Na błysk.

Szczoteczkę też przy okazji wypucowałam. Taka zwykła z niej szczecinka, jak widać.

Syzyfowe prace...

Do rzeczy. Czy tusz działa? Ano działa. Gdy się nim pomaziam, moje rzęsiwie zaczyna istnieć.
Czy zachwyca? Bez przesady.

Efekty.

Duży plus za brak osypywania. Okej, czasem jakieś dwa okruszki odpadną po siódmej godzinie, ale to dwa okruszki, a nie deszcz węglowy. Poza tym faktycznie wydłuża.

Z bliska

Minus za to, że podczas nakładania trochę się grudkuje. Raczej nie ryzykuję dodawania kolejnej warstwy, bo przeraża mnie wizja wyczesywania tych śmieci. One potem spadają na policzek, ja je rozmazuje brzegiem dłoni... brrrr.

Chyba nietrudno zgadnąć...

Podsumowując, odczuwam zadowolenie, bo wydłuża, a ja tego właśnie poszukuję w tuszach, ale te mini grudki bywają irytujące. Raczej do niego nie wrócę. To znaczy jeśli znów do mnie przyjdzie (dostanę za zakupy na przykład), wyrzucać nie będę.

Te rzęsy wyglądają na jakieś tępe...

Miałyście kiedyś do czynienia z tuszami tej firmy?
A może polecacie jakieś inne skarby (oprócz bajecznego linera i holo lakieru)?

piątek, 22 czerwca 2012

Hamik

A tej to dawno nie było!

Lakier wynaleziony w H&M.

H&M, Nail Polish Purple Glitter

Jest tyciusi (5 ml), a imię jego Purple Glitter. Kosztował 4,90 zł. Kupiłam w maju, więc niewykluczone, że nadal jest do zdobycia. Na zdjęciu powyżej widzicie dwie warstwy nałożone na bezbarwną odżywkę. W tej kombinacji, bez żadnego topa, nosiłam go przez 3 dni. Mogłabym dłużej, ale jestem niecierpliwa.

Jedna warstwa wygląda tak:

Trochę mało...

Czyli ujdzie, ale przydałaby się druga, żeby razem mogły wyglądać tak:

Lepiej.

Drugie pociągnięcie sprawia, że ciepły fiolet zyskuje na nasyceniu, a złote drobiny jeszcze bardziej odcinają się na jego tle. Na tym nie koniec. Zobaczcie maluszka w sztucznym świetle:

Czary mary.

Oczarowały mnie te pomarańczowe tony, mały hamik zagarnął cząstkę słomkowego serducha.
Czego chcieć więcej? Ano... żeby nie robił bajzlu podczas zmywania, o.
Nie robi.
Love, love.


Na koniec mały bonus. Wiecie, że już kiedyś go pokazywałam?

*Klik do wpisu*

czwartek, 21 czerwca 2012

Z procentami

Już jakiś czas temu odłożyłam pieniążka na upatrzoną pomadkę Kobo. Dobrze zrobiłam. W zeszłym tygodniu do Natury przyszła promocja (przecenione z 15,99 na 9,99 zł - kaman, 6 złotych to ćwierć mojego majątku), a ja wyszłam ze szminką.

Mmmm...

Mam już dwa inne barwidła wargowe od Kobo, ale z zupełnie innej, limitowanej serii: Celebrity Lips. Szminki (nie lubię tego słowa) 306 Heather Obsession oraz 307 Wild at Heart (tę drugą pokazywałam tutaj) zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Są matowe, genialnie kremowe. Zostają na wargach nawet po spożywczej rozpuście. Po prostu dają czadu!

Ale bohaterka dzisiejszego posta nie jest z celebrytów. 

Kobo, Fashion Colour 106 Deep Wine

Otworzyłam się na nowe doznania i linię Fashion Colour. Jest jeszcze Extreme Gloss, ale ten eksperyment mam jeszcze przed sobą (zamarudziłam przy jednej, ale na szczęście został tylko tester). Już widzę, że moja nowa zdobycz nie jest aż tak kremowa, jak jej siostrzyczki. Ale to nie jest przytyk - jedynie spostrzeżenie.

Opakowanie plastikowe, nie wygląda na solidne, zastanawiam się, czy kiedyś mi popęka.
Zamyka się z kliknięciem i za to dorzucam plus.

Pomadka nie ma drobinek. Pachnie chemicznie, ale nie odurza. Na ustach daje, hmm, satynowe wykończenie, przynajmniej w sztucznym świetle tak to wygląda. Kolor buraczkowy, zimny. No właśnie, bardzo podobają mi się oznaczenia na kolorówce Kobo, które mówią mi, z jakim kolorem mam do czynienia: ciepłym, zimnym, neutralnym. Jak już staniecie przed szafą, zróbcie sobie test. Impreza jakich mało.

Zimna gwiazdka. Jest jeszcze ciepłe słoneczko i neutralne N.

Więcej nie powiem. Miałam ją na sobie tylko dwa razy - obydwa w domu.
To zdecydowanie za mało, żeby się polubić albo znienawidzić.

Aha, na moich półustach prezentuje się tak:

Bez konturówki. Bez czelnie.

Cmok, cmok.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Co było w siateczku?

Z dedykacją dla Obsi, bo taka jest ciekawa.
W siateczku* były dary od Simply.

Dwie gazety.

Kylie give me just a chance...

I dwa dodatki do gazet. W glamurze maskara, w bazarze lakier.

Mały maskarator i powalający róż (Plush Pink).

Maskarator z Benefitu ogołocony z pudełka wygląda tak:

Mały sprzęcik dla niedobrej dziewczynki.

Szczoty Wam nie pokażę, bo jeszcze nie nadszedł ten moment.

Poza tym takie rzeczy:

Kolorówka, a jakże.

Pomarańczowy neon, który wygląda tutaj zupełnie inaczej niż na żywo, to odlewka Vipery nr 819. Ten drugi tymczasem odlany z Sinful Colors 108 Thimbleberry. Na dodatek shimmer cubes z TBS, próbki cieni z syfory (takie nawet zbliżone te zestawy) oraz róż w kremie z Inglota. Numer 91.

Wsio.

Żadnego alko! Żadnej dziury w torbie. Sukces.

---------------------------------
* Jeśli nie wiecie, o jaki siateczek chodzi, zajrzyjcie tu.

niedziela, 17 czerwca 2012

Katastrofy małe duże

Tak coś mnie tknęło, żeby jednak zaczekać z tym wpisem do sobotniego wieczora. O katastrofach on będzie. No okej, o katastrofkach

Także spać możecie spokojnie, bo z grubszymi sprawami jeszcze nie ma tragedii. Grawitacja nadal działa! Czuję to. Widzę za każdym razem, gdy spojrzę w dół - na swoją klatkę piersiową. Albo gdy mi coś pierdutnie o podłogę i rozpadnie się na dwie części.

Składany H54. Macie taki? Bo ja już nie.

Myłam go, postawiłam pionowo na pralce, a on, niewdzięcznik, w tył zwrot, piętro w dół i wylądował na twardym kafelku. Katafalku prawie że. Na szczęście poskładaliśmy go do kupy i nadal jest ze mną. Byłoby przykro, gdyby odszedł, bo potrafię nim ogarnąć całe to wesołe towarzystwo: podkład, puder, róż, rozświetlacz. Tylko pranie działa mi na nerwy. No i niesmak pozostał, bo czemu on tak łatwo na dwie części, skoro wcześniej trzonek kurczowo trzymał się skuwki? Poza tym po rozczłonkowaniu zobaczyłam, jak wygląda to klejenie. Chyba mogłoby być lepiej. Ale co ja tam wiem.

Było, minęło, już się pogodziłam. Są świeższe historie:

R.I.P.

Puder prasowany Miss Sporty. So Clear się zwie, a raczej zwał, i miał nr 001 Transparent. Kupiłam go, bo potrzeba paliła. I tak jakoś został na dłużej. Niemalże roczek nam stuknął, chlip. Nie dawał u mnie siedmiogodzinnego matu, tak jak by tego chciał producent (cwaniak się zabezpieczył, bo czarno na białym stoi, że do 7 godzin). Mimo to byłam zadowolona. Ładnie wyrównywał granice kolorystyczne pomiędzy korektorem i podkładem. No i obyło się bez ciastek i marchewek, jeśli wiecie, co mam na myśli. Planowałam z nim wycieczkę do samego dna, niewiele nam brakowało, jednak on chciał zrobić to po swojemu. Postanowił sprawdzić, czy podłoga jest daleko. Była za daleko.

Co? Jak możecie... nie zrobiłam tego specjalnie! No co Wy?! Przecież kolorówka zawsze kończy się za szybko...

Dobra, bo nam kolejne zwłoki stygną.

To nie jest maseczka.

Tuż przed Wielkanocą popełniłam pierwszy w życiu zakup z Yves Rocher. W nagrodę dostałam tę uroczą, materiałową torebunię zakupową. Ależ się zaprzyjaźniłyśmy! Zresztą to bajka stara jak domy towarowe: wspólny shopping umacnia damskie więzi. Oj tak, było pięknie. Do czasu aż ta sucz spróbowała obalić moje wino! To znaczy wino było dla pary młodej, a ona próbowała je zepsuć. Tym otworem:

Mały głód?

Na szczęście w porę się zorientowałam i morze czerwone nie wystąpiło. Torba natychmiast poleciała do kosza. Nie wiem, może powinnam mniej dźwigać, chociaż naprawdę nie nosiłam w niej bardzo ciężkich rzeczy, butelka wina była chyba najcięższa. A może w tej torbie należało nosić tylko i wyłącznie kosmetyki ze sklepu Yves Rocher, bo ona innych nie uznaje?... Hmn.

Szukanie dziury w całym.

Idę spać.
Była jeszcze jedna katastrofa, lecz ja już mówię basta, smuteczków na dzisiaj dość. Kiedyś dokończymy. Jak wiele innych rzeczy.

Off top: Ktoś jutro wpada do Gdyni?

środa, 13 czerwca 2012

(Nie) chcę

Muszę się rozpisać, bo zamulam ostatnio. Dlatego dzisiaj mało obrazków, więcej literek.


Niedługo wbiję do cukierni, kupię sobie babeczkę kajmakową i naszpikuję ją nieprzyzwoitą liczbą świeczek. Zapalę, zdmuchnę i będę łykała razem ze łzami. Nie doskwierają mi lata. Doskwiera mi Atlantyk i brak ludzi do pracy.

Ponieważ już wiem, że w swoje święto nie dostanę tego, czego chciałabym najbardziej, pomyślałam o innych rzeczach, które może kiedyś się spełnią. (No już, schowajcie te karty płatnicze, trololo).

Jestem na tyle wybredna, że lubię być obdarowywana trafionymi prezentami - niezłe wymagania jak na kogoś, kto jako Święty Mikołaj przede wszystkim daje... ciała - więc może zacznę od tego, na czym mi nie zależy.

Tagowała mnie Simply. Dawno temu. Środek zimy był.

 

Wybredna, tak? A jak przychodzi do szukania niechcianych rzeczy, to nagle się okazuje, że wszystko jest takie cudowne. Okej, oprócz tego:


1. Tangle Teezer.  
A po co prawie łysemu babsku droga szczotka do włosów? 

2. Żele do włosów, odżywki bez spłukiwania. 
A po co przeciążać tę garstkę cienkich kłaków, które zostały na głowie prawie łysego babska? 

3. Zmywacz z acetonem. 
Zgiń, przepadnij, płynie nieczysty! 

4. Antyperspirant w aerozolu. 
Pomińmy niezręczność przy wręczaniu podarunku (tag przecież wcale nie dotyczył prezentów) i skupmy się na tym, że ja jednak wolę fafkulce. 

5. Samoopalacze. 
Pozwólcie, że zacytuję z klasyka: Szlachta jest blada, a plebs opalony.



Zrobione? Zrobione!
Możemy zatem przejść do rzeczy, które mnie obecnie kręcą. I to bardzo.

Wyróżnienie również od Simply.


1. Kolorwa maskara.
Niebieska, fioletowa, zielona, nieistotne, byleby na rzęsach nie robiła numerów w stylu: "żartowałam, jestem czarna". Bez kitu. I bez osypywania!

2. Sztuczne rzęsiory.
Porządne takie, Ardell najlepiej. Klej już mam. Chcę poćwiczyć.

3. NYX, Jumbo Eye Pencil, Milk
Już była w koszyczku, ale potem z przykrością stwierdziłam, że jednak nie mam pieniędzy.

4. Seche Vite
Przy pierwszym kontakcie trochę mnie rozczarował, ale nie chcę przyczepiać mu etykietki po jednym obsmarowaniu. Spotkajmy się jeszcze!

5. Coś z kolorówek u nas niedostępnych/trudno dostępnych.
Tych drogich i tanich. Zoeva, Kiko, P2, MUA, Illamasqua, Deborah Lippmann, Nubar, A-England (szczególnie jeden lakier), Kleancolor, Ozotic, Color Club... długo tak mogę!

I wiele innych rzeczy. Cienie z Bikoru. Cool and the Gang, ewentualnie Joko Indigo. Real Techniques. Olej z orzechów włoskich. Dermogal. Piękny liner Gosha. Może Flormarowe lakiery. Więcej różów z the Balm. Więcej płytek do stemplowania. Cienkie tasiemki do zdobienia pazurów... Stop!

Weźcie się cieszcie, że mówię dzisiaj tylko o kosmetykach.
Lista jest sporawa, ale tak naprawdę nie przykładam się specjalnie do jej spisywania. To dobry test, bo jeśli coś nie przetrwa w mojej pamięci, to znaczy, że mogę bez tego żyć.


Odpowiadałyście na te tagi?
Wyrzuciłyście już kasę na swoje marzenia?
Czy może przeminęło z wiatrem?
A może chcecie tego, czego wcześniej nie chciałyście?

(Po namyśle:)  Hmm, właściwie to mogę żyć bez tego wszystkiego.

niedziela, 10 czerwca 2012

Żałoba

No bo po czerń sięgnęłam, a zdarza mi się to tak rzadko, jak entuzjazm podczas porannego wstawania.

Ojoj, jakie ciekawe rzeczy tam. Z boku.

Jeśli chcecie wiedzieć, z której gwiazdy ściągnęłam ten makijaż, zajrzyjcie na Wizaż.
Przypominam, że mój wątek jest tutaj.

Tak, to znowu ja. Rozochociłam się.

Chyba czas tchnąć życie w ten blog, bo trochę przymarło.

wtorek, 5 czerwca 2012

Na przystawkę gęste rzęsiwie. A na deser tutorial.


Przystawka

Powraca problem owłosienia.
Jak już doskonale wiecie - a jeśli nie pamiętacie, jestem do usług - moja frustracja rośnie razem z włosami na czubku głowy. Niestety nie jest pięknie i nigdy nie będzie.

Tak już wyszło, że dziedziczenie skręciło w złym kierunku i kłaki mam smętne. Ich zdjęcia można by sprytnie podstawiać w reklamach z podpisem "before". Wiecie, eksperci nie musieliby się specjalnie wysilać, żeby znaleźć modelkę z lepszą czupryną.

Nie inaczej mam z rzęsami. Nic specjalnego. Ale one nie powodują u mnie kompleksów. Są chyba takie, że ich nie dostrzegam. Nie mam parcia na dłuższe, gęstsze, na stałe odpicowane. A przedłużanie metodą 1:1 budzi mój sprzeciw. Za bardzo rzuca się w oczy, nie podoba mi się. Zwyczajnie nie jest dla mnie. Może kiedyś zmienię zdanie. Ale na pewno nie jutro.

Mimo to podskoczyłam na krześle, gdy zobaczyłam tego posta u Sroki. Sroczka udowodniła, że olej arganowy bardzo skutecznie poprawił stan jej rzęsiwia. Zdjęcia przemówiły do mnie bardziej przekonująco niż słowa. Takie efekty w tak krótkim czasie? Spróbujmy!

Trzy dni po wpisie, czyli 27 kwietnia, chwyciłam za aparat i uwieczniłam stan swojego oka sprzed kuracji. Przez niemalże miesiąc, bo do 25 maja, każdego wieczora odprawiałam skrupulatne smarowanie. Okej, może ze trzy razy zapomniałam.

Efekty? Popatrzcie tylko.

Tutaj bez tuszu.

Z tuszem. Tym samym. O tuszu kiedy indziej.

Widzicie coś? Bo ja nie. Owszem, trochę mi brew zarosła, bo wcześniej niechcący ją uszkodziłam, ale rzęsy nie wyglądają ani lepiej, ani gorzej. Gdy składałam te foty, musiałam bardzo się pilnować, żeby zdjęcie "przed" naprawdę było zdjęciem "przed", bo nie widziałam istotnych różnic. Na mnie olej arganowy nie podziałał, chlip.

Może spróbuję teraz z rycynowym, skoro już przywykłam do smarowania. Ale nie mam parcia.

Tylko sobie nie myślcie, że mam pretensje do kogokolwiek. Jeszcze mi na mózg nie padło, nie w tej kwestii. Każdy z nas jest inny i trzeba o tym pamiętać. Tak.


Deser

Dobrze, teraz czas na pozytywności.
Zrobiłam pierwszy tutorial makijażu, ale na razie nie szukajcie na blogu, bo wszystkie zdjęcia i wskazówki znajdziecie w wątku na Wizażu (klik). Ciekawe, czy pomocne... Zapraszam!

*Klik* do krok po kroku.

Dzollsi, specjalnie dla Ciebie, całe oko paletką Oh So Special. Cienie nie są podpisane, ale myślę, że bez problemu wypatrzysz co zacz.

*Klik* do wątku na Wizażu.

 Całuski i do kolejnego!

niedziela, 3 czerwca 2012

Za pazurem butle sznurem

Nie, nie.
To nie będą spóźnione skittlesy z okacji Dnia Dziecka.
To są nowe lakiery MIYO. Kilka z nich.

W kupie raźniej.

Wybrałam sobie takie elementy, które nie przypominają niczego, co już panoszy się bezczelnie w mojej prywatnej przestrzeni. Nie mam potrzeby mnożyć bytów ponad konieczność.

Już dawno je rozmnożyłam.

Jak w tytule.

Lakier MIYO Mini Drops ma 8 ml i na mojej wiosce kosztuje 3,49 zł. W najnowszym rzucie znalazły się aż 32 kolory - pełną listę znajdziecie tutaj. Z dostępnością to wiecie, jak jest. Smuteczek.

(Przy okazji przypominam, że MIYO jest produkowane i dystrybuowane przez Pierre René).

Zbliżenie. Kolejne.

Nowe lakiery, oprócz rozmaitych, szalonych czasem kolorów, mają też różne wykończenia i rzecz jasna odmienne właściwości. Jedne kryją lepiej, drugie gorzej... To się wypowiedziałam. Może czas się zamknąć i pokazać jakieś zajawki.
Małe słoczyki.
Słoczątka od Słomiątka.


Sweet Mint.
Nie byłam przekonana w sklepie, ale w domu padliśmy sobie w objęcia. Miętowe lakiery nieszczególnie mnie kuszą, chyba nawet nie miałam żadnego do tej pory, ale ten jest ciekawy. Ma w sobie złoty pyłek, shimmer, jeśli wolicie, i ten shimmer wcale nie znika. Pięknie mieni się w słońcu. Pozycja obowiązkowa dla fanek niezdecydowanych lakierów. Na zdjęciu dwie warstwy.


Exotic Flower.
To jest dopiero dziwadło. Kojarzy mi się z sokiem z grejpfruta. A żeby było ciekawiej, ten sok mieni się na seledynowo. Wiem, że na tym zdjęciu nie wygląda, ale uwierzcie, to duochrom. O słabym kryciu niestety. Po trzech warstwach nadal widziałam końcówkę paznokcia. Przypomina mi inne dziwadło, które niedawno widziałam u Simply. Obydwa będą świetne do przekładańców.


Cyber Green.
Jeśli mnie znacie, to wiecie, że takie lubię. Zdjęcie musiałam trochę podciągnąć w programie, bo aparat jest uprzedzony w stosunku do zieleni i wyciąga z niej niebieskość. Szmaragdowy odcień z połyskującymi drobinkami. Drobinki rozprowadzają się równomiernie, nie robią smug. Dwie warstwy do krycia.


Brilliant Lime.
Niby limonkowy, ale na paznokciu powiało zgnilizną. Jasna baza może ratować sytuację. Ma w sobie największe drobiny z całej piątki, a one mienią się na złoto i zielono. Na zdjęciu dwie warstwy, przydałaby się trzecia.


Egoist.
Intensywnie żółty z żółtym shimmerem. W wykończeniu przypomina Cyber Green. Exotic Flower i Sweet Mint też, tylko że te dwa mają po prostu kontrastowy połysk. Kryje po dwóch warstwach, chociaż dla spokoju można dorzucić trzecią.

Komplet.

Nie oczekujcie ode mnie, że powiem Wam, ile trzymają. Jeszcze nie testowałam w ekstremalnych warunkach. Zresztą przeważnie zabezpieczam się bazami, topami, gumowymi rękawicami.

Uwaga, na Exotic Flower (fakulec) widać zielony połysk!

Natomiast mogę Wam powiedzieć, że lakiery mają przyjemną, czyli odpowiednio rzadką konsystencję i dobrze się rozprowadzają.

Niby że skittlesy. Ale nie róbcie tego w domu.

Kiedyś pewnie pomaluję całą rękę każdym kolorem i przyjdę do Was.
Nawet jak nie będziecie zainteresowane.

Gdzie jest Wally?

No to co? Życzę Wam dużo przyjemności i udanego polowania!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...