czwartek, 29 listopada 2012

Inspirowane muzyką: Ścieżka nr 3

Nie będę Wam mówiła oczywistych oczywistości. Pogoda jaka jest - każdy widzi.
Bardzo chciałabym zmalować różne rzeczy, mam mnóstwo kosmetyków i pomysłów, ale z przyczyn technicznych... rozumiecie. Nie potrafię zmajstrować dobrego oświetlenia, więc póki co mamy z aparatem ciche dni. Trzeba nam przeczekać tę jesienną słotę.

Źródło

Słota. Dawno nie widziałam tego słowa.

Postanowiłam przejrzeć zapasy. Znowu. W rezultacie raz jeszcze doszłam do wniosku, że stosuję zagrywki godne rasowego chomika. Poza kolekcjonowaniem kolorówki zajmuję się również gromadzeniem bezsensownych zdjęć. Co za złośliwiec wymyślił zapisywanie obrazu na kartach pamięci? Z kliszą, na której mieściło się jakieś 24 czy 36 zdjęć, było mi łatwiej.

Nieważne. Na szczęście znalazłam coś, co się nadaje.

 Inspirowane muzyką

Od dzisiaj taki tytuł zamierzam nadawać każdemu wpisowi, do którego natchnie mnie muzyka. To będzie nowa seria, przy czym od razu zaznaczam, że nie zapomniałam o pozostałych i postaram się do nich jeszcze wrócić. Tymczasem nowa seria dostała już osobną stronę na blogu, gdzie znajdziecie również ten makijaż. A zaraz dodam kolejny.

Aha, pamiętajcie, proszę, że interpretowanie nie jest nauką ścisłą. Nie oczekujcie, że tygiel moich skojarzeń jest podobny do Waszego. Chcę Was po prostu zaprosić do swojej głowy, chociaż wiem, że to, co w niej znajdziecie, również podlega interpretacji. Być może nawet jest interpretacją. Od początku do końca.

Nie przedłużając już - oto makijaż:

Właściwie to szczątek makijażu.

Malowałam go w styczniu tego roku. A co my teraz mamy? Końcówkę listopada. No właśnie...

Pamiętam, że wtedy leżał śnieg i było mroźno, chociaż słońce dawało takiego samego czadu jak ujemna temperatura. Jakiś front arktyczny, taka moja ulubiona zimowa pogoda.

Poza tym niedziela to była.

Widzicie to niebieskie niebo w mojej tęczówce?

Wróciłam do domu i załączyłam piosenkę, którą ze zdumieniem i wielką radością odkryłam poprzedniego wieczora. Potem wyjęłam paletę Coastal Scents od swojej mecenaski i zaczęłam malować prawe oko. Bo poczułam, że muszę. Tak po prostu. Piosenka zapętliła się w odtwarzaczu. Trans. I to było dobre.

Zestawienie

Pomalowałam tylko jedno oko. Wtedy jeszcze nie straszyłam w blogosferze.
Nie całą twarzą.

Cóż więcej mogę powiedzieć?
Jeśli macie ochotę, posłuchajcie mojej ukochanej.
Posłuchajcie jej słów.
Chociaż ja ich wtedy nie słuchałam.


Radiohead - Supercollider



Supercollider
Dust in a moment
Particles scatter
Parting from the soup


I have jettisoned my illusions
I have dislodged my depressions


I put the shadows back into
The boxes

To mnie uspokaja.

wtorek, 27 listopada 2012

Sto pytań do

Źródło

 Ale tak naprawdę to jest ich troszkę mniej.

Na stronie internetowej Drogerii Natura pojawiła się ankieta dotycząca pielęgnacji i zdobienia paznokci.
Myślę, że warto wypełnić, tym bardziej że Twoja opinia może mieć wpływ na nowe produkty.


Ankietę znajdziecie tutaj.



(Mam zastrzeżenia do kilku punktów, ale niech już będzie...)

sobota, 24 listopada 2012

Brokat. Ale nie z GR.

Nogi mi dzisiaj w tyłek wchodzą. Nie narzekam, tylko się chwalę. Lubię ten rodzaj zmęczenia.

Idę dalej.
Chciałam Wam pokazać coś, co zmalowałam sobie w środę, a co jutro będę zmywała zdrapywała.
W roli głównej:

It's Confetti Time!

Dorwałam go niedawno w H&M. Jak mi się to podoba niezmiernie, że hamik ma swoją kolorówkę, a w tej kolorówce siedzą różne perełki. Jedną pokazywałam już tutaj (wciąż do zdobycia), dziś pora na drugą.

Lepszy brokat w garści niż... rozsypany.

Oto Confetti Time. Bezbarwny lakier z brokatem, w którym przeważają złote sześciokąty, choć w tle dostrzegamy również niebieskie i różowe. Poza nimi są też małe piegi - głównie złote, choć jest też kilka niebieskich.

Złoto w każdym razie nadaje ton, co widać również po zakrętce. Zobaczcie, jakie rzuca refleksy.

To nie fotoszop!

Wiem, że teraz ślinimy się do Jolly Jewels od GR i w ogóle jest jeszcze Circus Confetti z Essence, ale czy to stoi na przeszkodzie, żeby się poczęstować hamikiem?

Hamik kosztował 9,90 zł i ma 12 ml.

A teraz moje pierwsze podejście do tematu:
  • baza Peel Off z Essence (dlatego właśnie będę zdrapywać)
  • dwie warstwy bordowego Manhattanu 65 W
  • warstwa Confetti Time
  • Seche Vite
  • matujący top, także z hama (to był taki zestaw pięciu lakierów) - nie chciałam, żeby tak bardzo dawało po gałach.
W Confetti Time zaskoczyło mnie to, że sporo brokatu ląduje na paznokciu już przy pierwszym malowaniu.

Świeżo malowane. Światło sztuczne, łazienkowe. W tle... no właśnie, co jest w tle?

Kolorowy brokat - jak widać - opalizuje. Musicie mi jednak uwierzyć, że z daleka to właśnie złoto rzuca się w oczy. Takie płatki złota. Uroczo.

Światło dzienne. Po niecałych 3 dniach noszenia.

Mam jednak małe zastrzeżenia co do trwałości tej kombinacji. Bardzo szybko pościerałam końcówki, a na kciuku prawej ręki pojawił się nawet spory oprysk, który bezzwłocznie zamalowałam, bo fuj. Podejrzewam, że baza Peel Off mogła trochę przyspieszyć niszczenie. Nie szkodzi, trzy dni w zupełności mi wystarczą.

The end.

Lubicie kosmetyki z hama? Co polecacie, co odradzacie?

czwartek, 22 listopada 2012

Zapchajdziura

W sumie źle to nazwałam, bo nie było żadnej dziury do zapchania...
Zawsze mam coś kosmetycznego do ogarnięcia, ale nie zawsze mam ochotę na zabawę ze zdjęciami. Dlatego znów post w formie wywiadu... wywiadów właściwie. Dwóch krótkich.
Ależ fajnie, że ktoś się mną interesuje.


Pierwszy wywiad poprowadzi Vanilia120.

1. Ulubiona potrawa?
Mięsny jeż.

2. Gdzie chciałabyś spędzić swoje idealne wakacje?
Na wodzie. Albo nad wodą. Grunt, żeby była ciepła.
Niby mogłabym sobie wskoczyć do wanny, ale marzy mi się, kurde, Bora Bora. Wszystko przez ostatnią makijażową zabawę (której do tej pory oczywiście nie ukończyłam).

Tutaj.
(Źródło).

Ale domek w lesie nad kaszubskim jeziorem też daje radę.

3. Ulubiona książka i film?
Nie powiem. Bo nie wiem.
Ale czytam "Kosmos" Gombrowicza, a kilka dni temu poszłam samotnie do kina na "Samsarę". To było coś.




4.Ulubiona piosenka? 
Hmmm....
"Ognia daaaaj lampie meeej niechaj płonieee..."
(Zając, Ty wiesz). 

5. Gdzie byłaś 4 godziny temu i co robiłaś? ;-)
W Rossmannie. Dumałam przy szafach z kolorówką, aż w końcu powiedziałam sobie: "Pier..., za dużo tutaj tego". I pojechałam do domu. 

6. Czy tęsknisz teraz za kimś?
Tak, tęsknię. Czekam i pachnę. 

7. Co chcesz wiedzieć o swojej przyszłości?
Raczej nic. Przyzwyczaiłam się do tego, że tak mało o niej wiem. 

8. Kiedy ostatni raz płakałaś? 
W poniedziałek.

9. Wolisz brokatowe cienie czy matowe?
Nie ma to jak błyszczeć w towarzystwie.

Prochy Edwarda.
(Źródło)
Ale jednak matowe...

10. Jesteś bogata? 
To zależy jak na to spojrzeć. Jestem bogata w przeżycia wewnętrzne. :)  

11. Czy lubisz kolorowy makijaż?
Polecam kliknąć w etykietkę "makijaże".



Drugi wywiad należy do Lenaastyle:

1. Ulubiony makijaż?
Taki, w którym dobrze się czuję.


2. Kosmetyki do twarzy czy do ciała?
Gdybym musiała wybierać, to... kupiłabym półprodukty i kręciła z nich takie rzeczy, które nadają się i do twarzy, i do ciała.

3. Buty płaskie czy na obcasie?
Ania dobrze odpowiedziała na to pytanie: "dobrze wyprofilowane, stabilne obcasy". W takich mogę nawet uprawiać biegi za komunikacją miejską.

4. Zakupy w sklepie normalnym czy internetowym?
Boję się nienormalnych sklepów, więc wybieram normalne. Lubię obejrzeć i pomacać. Lubię mieć od razu. Internet to takie koło ratunkowe - jeśli coś jest niedostępne w okolicy albo zdecydowanie za drogie.

5. Czy masz jakiegoś zwierzaka?
Nie. Ale czasem przychodzi do mnie Zając, Jeż oraz Sroka.
No i dwa koty: pierwszy i pierwszy :)
Nie mogłoby również zabraknąć Gawrona.

6. Ulubiona potrawa?
Naleśniki?! 

7. Jaki masz sposób na spędzanie wolnego czasu?
Czekam i pachnę.

8. Opalanie na plaży czy w solarium?
Pływanie w ciepłej wodzie :)

9. Wakacje z rodziną czy z przyjaciółmi?
Pływanie w ciepłej wodzie :))

10. Sukienka mini, midi czy maxi?
Midi albo maxi. Nie chcę, żeby ktoś leczył sobie kompleksy na moich udach ;P

11. Ulubiona pora roku?
Każda. Nie lubię tylko, kiedy jedna się kończy i przychodzi następna.


Dziewczynom dziękuję za pytania, a Wam za uwagę.
Buziaki i do kolejnego. 
Hop siup!

środa, 21 listopada 2012

Trójkącik

Chodzą słuchy, że Blush by 3, czyli szalone róże Sleeka pakowane po trzy sztuki, są już dostępne w polskich sklepach internetowych. To może pochwalę się swoim zestawem, z którym Simply przyleciała do mnie ponad 2 tygodnie temu.

Aż trzy róże? Nie trzeba było... Gdzie mój wazon?

Sleek wypuścił 5 takich zestawów. Wybór - po części spontaniczny, po części podświadomie przemyślany, bo przecież widziałam foty i miałam okazję pomacać to i owo, jeszcze zanim Simply zadzwoniła prosto ze sklepu - padł na 366 Pink Sprint. Słomka musi się ożywić!

Tylko bez palpitacji proszę...

Łolaboga!

W Pink Sprincie jest 20 gramów (różowego) różu.
A teraz podzielcie to sobie na trzy i wytłumaczcie mi, jak oni to zrobili.

Mamy zatem:

Pink Parfait


Pink Ice

Pinktini (urocza nazwa)

Dwa skrajne róże, Pink Parfait oraz Pinktini (urocza nazwa), są ciemniejsze i zdecydowanie mniej żarówiaste niż ten pośrodku, Pink Ice. 

To musiało być tak: Pink Parfait leżał chyba trochę za blisko buraka, przez co Pinktini (urocza nazwa) aż się zgasił. A Pink Ice? Pink Ice myśli, że zachował zimną krew, ale tak naprawdę oszalał.

I w tym właśnie jest ambaras, że ta trójka chciała naraz.

Wszystkie są matowe, choć czasem wydaje mi się, że coś się w nich mieni (moje omamy?). Zauważyłam, że różnią się też pigmentacją, co nawet widać na zdjęciach. Buraczkowy Pink Parfait jest napakowany najbardziej, a zgaszony Pinktini (tak, tak, urocza jest) najsłabiej. Tylko nie zrozumcie mnie źle - słabe napakowanie także jest powalające. W końcu to Sleek.

Różowe trio.

Pink Parfait ma też nieco inną konsystencję, jest najbardziej kruchy.

Intensywnie.

Powiecie, że oszalałam. Ale ja myślę, że wybrałam dobrze. Racja, mogłam zdecydować się na bezpieczniejszy zestaw - na Lace, który zapewne okaże się bestsellerem, zresztą słusznie, bo jest naprawdę piękny, jednak jako babsko z lekka krnąbrne i przewrotne umyśliłam sobie coś zupełnie innego. Bynajmniej nie żałuję.

Jeszcze raz: burak, szalony i zgaszony.

Jest jeden banał, który bardzo chcę teraz powiedzieć: ze wściekle napigmentowanymi kosmetykami trzeba umieć się obchodzić. Raczej odradzałabym zaczynanie przygody z różami od spotkania z Pink Sprint. W ogóle odradzam ten tytułowy sprint. Bądźmy spokojne, delikatne, stopniujmy. O tym zresztą wspomina sam producent:

The Blush by "3" palette has been formulated with intense pigment, yet the shades can be layered, in order to achieve the required intesnity.

I tego się trzymajmy, a wówczas nikomu nie stanie się matrioszka.

Ja łapię za pędzel (albo Hakuro H13 albo Maestro 155 - żaden z nich nie oczarował mnie przesadnie, ale są na tyle dobre, że nie odczuwam potrzeby zaopatrywać się w coś nowego), równomiernie i delikatnie "obtaczam" go w różu, strzepuje, nakładam. Jakoś sobie radzę.

Aby nie być goł(osłown)ą:

Róż mam tylko na jednym policzku. Zgaduj zgadula...

Dziś użyłam buraka Pink Parfait.

Podpowiedź.

A na koniec już w pełnym rynsztunku:

Z włosem na środku twarzy. Pół biedy, bo nie z wąsem.

Tyle mojego gadania. Pamiętajcie, że dopiero zaczynam oswajać ten różowy trójkącik.

Aha, ceny!
Róże są już dostępne na przykład w Alledrogerii (45 zł) oraz w Minti Shop (46,90 zł).
Ważne przez 2 lata od otwarcia. Albo i dłużej...

Planujecie oswajanie? A może już coś oswoiłyście?
Opowiedzcie mi o trudnej kolorówce!

Bebechy.

niedziela, 18 listopada 2012

Coś tu śmierdzi

Nagle stała się jasność.

A to było tak: kilka dni temu w ramach zajęć prokrastynacyjnych zrobiłam przegląd inwentarza, zwłaszcza pustych opakowań. Skończyła mi się kulka z Nivei, a ponieważ ubzdurałam sobie, że napiszę, że wręcz muszę napisać te parę zdań na jej temat, postanowiłam odłożyć ją na bok, do stale pęczniejącego woreczka z denkami. Jakież było moje zdziwienie, gdy odnalazłam tam poprzednią zużytą kulkę - też z Nivei.

Musicie bowiem wiedzieć, że jak do Nivei przekonania nie mam i na próżno szukać u mnie kosmetyków tej marki, tak kulki ubóstwiam i grzecznie do nich wracam.

Po lewej świeżo zużyta kulka, po prawej - kulka starsza.

Gdy tak leżały obok siebie, a ja gimnastykowałam się nad nimi z aparatem, nagle coś mnie tknęło.
Sprawdziłam.

I to wtedy stała się jasność.

Że też ja wcześniej na to nie wpadałam!

Może to wynika z faktu, że zawsze sprawdzam, zanim kupię. Tym razem po prostu tego nie zrobiłam i zaprawdę, zaprawdę nie wiem dlaczego.

Może się spieszyłam.
Może zaślepił mnie zapach jaśminu.
Może zaatakowała hostessa.
A może produkt z sąsiedniej półki.
Może miłość.
Deszcz.
Ból.

Nie wiem.
Ale hej, każdemu zdarza się zapomnieć, przeoczyć, nie pomyśleć.

Przez ostatnie trzy miesiące zachodziłam w głowę, dlaczego ta kulka tym razem nie działa. Coś tu wyraźnie śmierdziało, w tym pacha. To znaczy bez przesady, nie było z tego jakiejś wielkiej gnojówki, ale odczuwałam wyraźny dyskomfort, jakąś lepkość, mokrość, drażniący odorek po zbliżeniu nosa. No co jest, kurde?!

Ano to, że zamiast antyperspirantu kupiłam dezodorant.

Słomko, gdzie ty miałaś oczy?

Jedno ma się tak do drugiego, jak nie przymierzając Karmi do piwa. Niby jest fajnie, ale czegoś brakuje. Na pewno doskonale o tym wiecie. Dezodoranty głównie maskują zapach potu, podczas gdy antyperspiranty mają ograniczać jego wydzielanie. To oczywiście kwestia tego, jakie mają bebechy. Najczęściej spotykanym składnikiem antyperspirantów jest osławiony (w niektórych kręgach) wodorotlenek glinu (Aluminium Chlorohydrate).

I rzeczywiście w Nivei Dry Comfort zaraz na drugim miejscu:

Jest!

Tymczasem po odklejeniu nalepki na Pure & Natural Action możemy go szukać do upadłego:

Niet!

Wszystko się zgadza, tylko konsumentka zaspała. A jak byk stało na okładce, że Pure & Natural Action "Pozwala skórze oddychać. Nie zawiera soli aluminium". Na Dry Comfort jest za to: "Zapobiega nadmiernemu poceniu". Możecie sobie zobaczyć trzy zdjęcia wyżej. Trudno. Świetnie. Jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że takie dezodoranciki to nie dla mnie i lepiej wytoczyć działo większego kalibru. Nie pocę się co prawda jakoś przesadnie lub chorobliwie, jednakże potrafi mi to doskwierać.

Argh! Na szczęście węgierski rozładowuje napięcie.

Także właśnie. Dezodoranty Nivei zamierzam sobie odpuścić. Jaśmin pachniał ładnie, ale tylko w opakowaniu. Ta 24-godzinna ochrona to chyba miała polegać na tym, że wszyscy napotkani niegodziwcy nie zdążą zrealizować swych niecnych zamiarów względem mojej osoby, bo spieprzą przy pierwszym głębszym. Wdechu.

Szczerze powiedziawszy, poczułam taki zawód, że postanowiłam odpuścić sobie kulki Nivei na jakiś czas i nawet zrobiłam skok w bok - mogę powiedzieć, że udany - do Garniera. Teraz już wiem, że sama żem to sobie uczyniła, więc podkulam ogon i do antyperspirantów Nivei na pewno jeszcze wrócę. Dry Comfort może nie daje 48 godzin bez potu (ja to jednak lubię sobie strzelić taki prysznic przynajmniej raz na dzień), ale daje ich wystarczająco dużo, żebym nie musiała myśleć o spoconych pachach, gdy robię to, co zazwyczaj robię.


Skok w bok. Podoba mi się, że stoi na głowie. Nie podoba, że jest nieprzeźroczysty.

Dla pewności.

Na koniec dodam jeszcze, że kulki Nivei starczają mi na jakieś 3-4 miesiące. Tę omyłkową zużyłam nieco szybciej, bo więcej się smarowałam, mając nadzieję, że grubsza warstwa jakoś lepiej zatamuje. Och, lol.

Dajcie znać o swoich przygodach z kulkami i aerozolami.
(Edit: Sztyfty też się bawią).


A wszystkim, którzy chcą mnie postraszyć rakiem piersi, polecam artykuł z Kosmopedii. Tak, tak, nie wiadomo, kto to pisał i na czyje zlecenie, ale chwileczkę, przecież ci, którzy demonizują, też mogą mieć swoje interesy. Nie dojdziesz. Choć zawsze możesz próbować. Nawet całe zdrowe życie.

wtorek, 13 listopada 2012

Niebieska kanapka

Te paznokcie malowałam dosłownie 20 minut przed rozpoczęciem szaleńczego biegu na przystanek (to jeden z najczęściej uprawianych przeze mnie sportów). A potem autobus i tak się spóźnił na pociąg, więc ja, siłą rzeczy, nie miałam szans dotrzeć o czasie na nasze zeszłotygodniowe blogowe spotkanie. Ale do rzeczy.

Na przystanek przybiegłam nawet za szybko (sic!). Ze zdumienia aż wyciągnęłam apart i trzasnęłam kilka fot. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie, że przystanek przegląda się w moich paznokciach.

Ma parcie na szkło kolega.

Żeby uzyskać ten efekt - ale nie, że lakieru z odbiciem przystanka, tylko efekt kanapki - użyłam Delii Coral Prosilk z numerem 145 oraz brokatu Golden Rose z serii With Protein, numer 318. Łeeee, żadnych fajnych nazw, same szczęśliwe numerki.

And it's coming closer

Do dziś pluję sobie w brodę, że nie kupiłam Cool and the Gang z Essence, kiedy jeszcze był dostępny. Chlipu, chlip. Delia w odsłonie indygo jest jedynie namiastką tego, co mogłam mieć. Szkoda. Grunt, że wykończenie też ma przezroczyste, żelkowe (jelly). Dzięki temu można zrobić kanapkę (jelly sandwich) czy tam przekładańca. Ja maznęłam jedną warstwę Delii, potem jedną brokatu, a potem znów Delii, żeby uwięzić błyszczące drobiny pod niebieską powłoczką. Uwielbiam takie stłumione świecenie. Całość pociągnęłam Seche Vite (stąd ten piękny błysk), żeby jakoś przetrwało mój wyścig z czasem.

Sama nie wiem, czy to ja pomalowałam tak daleko od skórek, czy to sesz tak skurczył.

Na drugi dzień. Pogoda była kiepska na początku zeszłego tygodnia.

Gdybym miała więcej czasu na zabawę i schnięcie, położyłabym jeszcze jedną warstwę brokatu i jeszcze jedną warstwę Delii. Następnym razem tak zrobię.

Aha, jeśli ktoś ciekawy brokatowego GR, pokazywałam go już wcześniej w tym wpisie.

Przykładowe foto.

Wszystkich, którzy tak bardzo troskają się koszmarnym zmywaniem brokatu, na zapas informuję:
taki problem to nie problem.

Bo użyłam bazy peel-off z Essence, sasasa.

Reflektujecie na kanapkę?

niedziela, 11 listopada 2012

Odpowiadam

Pod poprzednim postem Laura poprosiła mnie (dość stanowczo), bym napisała coś więcej o cukierku, a zaraz potem Make-up Freak zarzuciła tagiem. No to do roboty!


Dla Laury, wszystkich łasuchów i zainteresowanych

Bogate wnętrze.

Oto pokazał, co ma w środku.
A teraz wyobraźcie sobie, że Was poczęstowałam. Przez chwilę mozolicie się ze szczelnie zgrzanym papierkiem, by dostać się do pasiastego, pękatego cuksa, długiego na trzy i pół centymetra. Kosztujecie i nagle dociera do Was to:

Źródło: http://alma24.pl/produkt/58242/cukierki-wawel-fistaszkowe

Czyżby daleki brat fistaszkowych?

Chiński cukierek ma delikatną, lekko słodkawą skorupkę, a we wnętrzu miazgę z orzechów ziemnych. Prawda, że brzmi znajomo? Choć zupełnie nie umiem czytać z krzaczków, skład mogę Wam podać.
O, proszę:

Skład dla zainteresowanych ;)

Cukier, syrop słodowy, orzechy arachidowe, sól i aromaty. Polskie karmelki mają podobnie. Tylko jeszcze dochodzi kakao, tłuszcz, serwatka...
Dzięki angielskiemu tłumaczeniu możemy się dowiedzieć jeszcze więcej.

Nie skupiajmy się za bardzo, bo się zdziwimy.

W moim swobodnym przekładzie:

Kruche pekińskie cukierki są znane w Chinach od wielu lat. To tradycyjny chiński przysmak - wyjątkowo chrupki, niezwykle aromatyczny i słodki.

Kruche cukierki firmy "Sister Ma" powstały dzięki połączeniu tradycyjnych metod wyrobu oraz nowoczesnych technologii. Wytwarza się je według 15 procedur oraz ze starannie dobranych składników, wśród których znajdują się najwyższej klasy orzechy arachidowe i sezam. Cukierki  "Sister Ma" są słodkie, aromatyczne, kruche oraz pękate, ale nie tłuste. Wyglądają smakowicie, składają się z kilku warstw. Sprawdzą się świetnie w roli domowej przekąski, jak i podarunku dla przyjaciół czy krewnych.

Nie czuję się obezwładniona smakowo. Nigdy nie szalałam ani za fistaszkami, ani za fistaszkowymi. Ale bardzo lubię masło orzechowe w połączeniu z dżemerem. Co Wy na to?

Reflektujecie?




Dla Make-up Freak i tych, którzy dotrwali

Na czym wyróżnienie polega:
Wyróżnienie Liebster Blog otrzymywane jest od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawane dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechniania. Osoba z wyróżnionego bloga odpowiada na 11 pytań zadanych przez osobę, która blog wyróżniła. Następnie również wyróżnia 11 osób (informuje je o tym wyróżnieniu) i zadaje 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, z którego otrzymało się wyróżnienie.

Pytania od  Make-up Freak:

1. Jaki kolor na włosach preferujesz?
Ale że na swoich? Odpowiem tak: gdybym miała potężniejszą grzywę, wolałabym coś ciemnego. Są też dni, gdy bierze mnie na rudość. A tak w ogóle to już będzie chyba rok, jak nie farbowałam.

2. Niezbędny kosmetyk w twojej torebce to ...
Peeling do stóp...

na pewno to nie jest!
Zdecydowanie coś do ust, najlepiej ochronnego.

3. Poprawki w makijażu w ciągu dnia: tak/nie
Nie wyrobiłam w sobie tego nawyku. Poprawiam tylko usta. Czasami zabiorę ze sobą coś więcej, puder na przykład. Ale potem i tak zapominam. Gdy jest gorąc, lubię sięgać po bibułki matujące.

4. Eyeliner w płynie czy żelowy?
Obydwa. Zależy, o jaki efekt i kolor chodzi.

5. Paznokcie długie czy krótkie?
Krótsze.

6. Kolory na powiekach ciemne czy jasne?
Najlepiej w ogóle.

Muahahahaha!

7. Jak dbasz o sylwetkę?
Uprawiam sport i inne rzeczy.

8. Stosujesz dietę?
Jeśli rozumieć dietę jako sposób na uzyskanie wymarzonej sylwetki - nie.

9. Cienie prasowane czy wypiekane?
Prasowane.

10. Jakie jest Twoje drugie imię?
Nawiązując do pierwszej części wpisu: Agnieszka ssała tego orzeszka.

11. Po co założyłaś blog?
Żeby był sławną, bogatą i dostawać dużo kosmicznie drogich kosmetyków.
Świetnie mi idzie, co nie? ;)


Tyle na dziś. Bezczelnie przerywam łańcuszek. Ślę całusy.

czwartek, 8 listopada 2012

Uwaga, słodzę

Dzisiaj będzie trochę inaczej, trochę słodzenia.
Zresztą już jakiś czas temu obiecywałam, że kiedyś będzie o słodyczach.

Jest w moim życiu pewna Osoba, która od kilku ładnych lat sprawia, że to życie w ogóle jest warte. Że ma w sobie tak wiele zapachów, smaków i melodii. Osoba, przez którą czasami myślę, iż jest mnie dwie (ewentualnie jedna na pół), ale tylko do chwili, gdy przypominam sobie, że ja przecież do garów to jestem antytalent. No i raczej nie potrafię dobrze śpiewać, nawet po pijaku. 

Tej Osoby niestety nie ma przy mnie przez większą część roku, ale jest to tylko nieobecność fizyczna. Owszem, bolesna, lecz bardzo ubogacająca.

Gdy powraca, przywozi mi jeden ogromny, cierpliwie wyczekiwany prezent - siebie - oraz wiele słodkich drobiazgów z różnych stron świata, mój mały goody bag. Dziś zobaczycie, co było w ostatnim.

Najpierw na słodko.

Spokojnie, nie pochłonęłam wszystkiego. Jeszcze.

Co my tu mamy? Mieszankę czekoladek Garoto z Brazylii oraz belgijskie czekolady Galler. Rozmaite cuksy zza naszej wschodniej granicy oraz pudrowe Look-o-Looki zza zachodniej. Nugatowe przysmaki z południa i moja ukochana fińska Tupla z północy. Wszystkie rzeczy, które bardzo cieszą dentystów.

Kto powiedział muu? Kto był w Kłajpedzie, a kto w Maroku? Kto smakuje jak fistaszek?

Uwielbiam jeść jedzenie z różnych stron świata, ale gdy okazuje się, że jest smaczne, to zaczynam mieć mieszane uczucia.

Jeden z brazylijskich czekoladków.


Pamiętacie wpis o leku na całe zło? Dobrze zgadłyście, to były tik taki. Truskawkowe, śmietankowe oraz cynamonowe.

Kto lubi Big Reda?

Tylko bez paniki. Mój blog nie zamienia się w cukiernię. Tak naprawdę chciałam zrobić krótki wstęp do tego, co powinno zainteresować Was bardziej:

Przysmaki z Niemiec.

Jesteście ciekawe, co znalazło się w siateczku?

Po pierwsze: mnogość lakierów.

Świat stanął na głowie!

Po drugie: kilka innych drobiazgów.

Znów te słodycze.

I po trzecie: jabłka.

Dość kosztowna dieta jabułkowa.

Be Delicious przypomina mi jeden z moich pierwszych zapachów (który najpierw wściekle kochałam, a potem równie wściekle nienawidziłam) i chyba za to go lubię. Wiem, że na pewno ktoś będzie chciał napisać, że zajeżdża ogórem i jest pospolity, dlatego od razu odpowiadam: wali mnie to. Nie mówcie mi oczywistych oczywistości, naprawdę.

Jeszcze bardziej lubię Golden Delicious, a właściwie lubię to, co z niego zostaje na mojej skórze i ciuchach po całym dniu. Jest słodki, trochę mnie przygniata, ale odpowiada mi ten ciężar. Czuję się w nim przytulnie. Kojarzy mi się z perfumowanymi stronami w avonowskim katalogu. I jeszcze ze złotą jesienią - golden w nazwie robi mi z mózgu galaretę. Używam z przyjemnością, na zmianę z zielonym bratem.

Właściwie to wszystko na dziś. Rzecz jasna, niektórym rzeczom jeszcze przyjrzymy się bliżej. Jeśli coś Wam wpadło w oko, krzyczcie.

Czas na słodkie pożegnanie:
  
Gimme MORE!

Dziękuję, raz jeszcze.
Bez Ciebie nie byłoby Słomki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...