sobota, 30 maja 2015

Duże ilości lakierów naraz

Tym razem opowiem Wam o pięciu lakierowych markach, które w ubiegłym roku oraz przez część bieżącego zajmowały szczególne miejsce w moim serduszku. Inaczej mówiąc, zajmiemy się dzisiaj kolorową przeszłością, bo na przyszłość jeszcze przyjdzie pora. Kolejność prezentowania zupełnie przypadkowa, ale muszę zacząć od...

Układam sobie.


ORLY

Nie wiem, jak długo chodziłam koło tej marki, lecz z pewnością wydeptałam dość wyraźną ścieżkę wokół literki "O". Ba, promenadę! Aż wreszcie mniej więcej rok temu zdecydowałam się na większe zakupy, i to aż dwa razy! Na pewno przyczyniła się do tego szeroko zakrojona wyprzedaż prawie całej marki, która wynikała ze zmiany opakowań. To był wyjątkowo dobry moment, żeby zaopatrzyć się w sprawdzone hity i przy okazji spróbować czegoś nowego. Dlatego choć do wirtualnego koszyka wrzuciłam znane i lubiane egzemplarze, takie jak Miss Conduct, Boho Bonnet oraz oczywiście Space Cadet, czyli właściwie pierwszy lakier Orly, który miałam okazję zobaczyć w internecie (albo przynajmniej pierwszy, który mnie tak bardzo olśnił), nie odmówiłam sobie seksualnego Smolder (nie wiem, czy bardziej seksualny wydał mi się sam lakier, czy jego nazwa) oraz szalonego Saturated z najnowszej wówczas kolekcji Baked. Nawet jeżeli nie zawsze jest idealnie, to Orly, Orly ponad wszystko!

Miss Conduct (Orly), czyli lakier, po którym spodziewałam się znacznie mniej, a okazał się petardą.
Boho Bonnet (Orly), który był już ze mną wiele razy. Najczęściej wtedy, gdy potrzebowałam czegoś stonowanego, ale nie nudnego. Cudowny!
Raz, dwa, trzy - oszalejesz również ty,
czyli (od tyłu) Miss Conduct, Peaceful Opposition i High on Hope.

A England

Z Ameryki przenosimy się do Londynu i zaglądamy na niszową półkę. Lubię A England, bo sięgają po legendy, historię, sztukę i holograficzne drobiny. Święty Jerzy przyjechał do mnie razem ze smokiem oraz w otoczeniu świty, którą widać na załączonym obrazku.

Świta Świętego Jerzego (od lewej): Excalibur, Briarwood, Dragon, Beauty Never Fails, Tess D'Urbervilles, Saint George.

Chyba najbardziej zaskoczył mnie Briarwood. Powinnam zrobić mu osobna sesję, bo jest tak wielowymiarowy, że jedno zdjęcie butelki zakrawa na obrazę.

Briarwood od A England. Świetny na jesień i nie tylko.

Na westchnienie zasługuje także Excalibur. Legendarny miecz miał należeć do Króla Artura, a dzisiaj każda z nas może go sobie kupić. Ech, czasy się zmieniają.

Excalibur od A England. Srebrny glassfleck ze złotymi drobinami.

Holografy od A England nie są zbyt trwałe na moich paznokciach, ale lakiery tego typu bardzo często mają tę wadę. I jeszcze mała tajemnica: marzy mi się kolekcja szekspirowska.


Colour Alike

Holografów oraz multichromów tak naprawdę wcale nie trzeba szukać na Wyspach. Wystarczy rozejrzeć się po rodzimym podwórku. Ja na przykład zawsze bardzo kibicowałam Colour Alike i kiedy w sklepie colorowo.pl pojawiły się wielobarwne nówki sztuki, nie potrzebowałam dodatkowej zachęty. Co prawda nie tak od razu, ale w końcu uzbierała mi się całkiem pokaźna gromadka.

I każdy paznokieć w innym kolorze...
...albo wszystkie złote! Lakier 549 (L) od Colour Alike.
UWAGA! Na poprzednim zdjęciu to pierwsza butla od prawej. Jak widzicie, wcale nie jest złota...
Black Saint od Colour Alike. Czyli czarny lakier z holograficznymi drobinami. Można? Można!

Oczywiście wcale nie jest tak, że powyższe zdjęcia wyczerpują temat CA. Mam tych lakierów nieco więcej i wbrew przypuszczeniom nie ograniczam się wcale do emalii z wielobarwnymi cząsteczkami i rozpraszającym światło pigmentem. Co to, to nie. Znalazłabym u siebie kilka wyjątkowo udanych kremów. Jednym z nich, takim, którego najprawdopodobniej nie można już kupić, jest czekoladowy lakier o numerze 22. Uwielbiam nosić go na stopach, ze skórzanymi sandałami wygląda ekscytująco, przynajmniej dla mnie, a ponieważ szybko go ubywa, powoli rozglądam się za zamiennikiem. Tym bardziej że sezon odkrytych stóp zbliża się wielkimi krokami. Miejmy nadzieję.

Lakier numer 22 od Colour Alike (chyba już niedostępny). Moja ulubiona czekolada, zwłaszcza że nie tuczy.

China Glaze

Był taki moment, że China Glaze miało zniknąć z polskiego rynku, a może nawet i z europejskiego, już w sumie nie pamiętam całej tej historii. Generalnie wieść gminna niosła, że producent nie dogadał się z dystrybutorami. Ale jak to? Zrobił się wielki szum, rozpoczęło wyprzedawanie towaru, czyli kolejny dobry moment, żeby wreszcie skończyć z window shopping w internecie i zamówić wypatrzone egzemplarze.

China Glaze.
A China Glaze oczywiście  wróciło i ma się dobrze.

Mój window shopping też...


Barry M

Tak, tak, tak! W tym zestawieniu nie mogłabym pominąć jeszcze jednej brytyjskiej marki, lecz tym razem drogeryjnej. Barry M jest super! Szczególnie polecam kremowe lakiery z kolekcji Gelly. To właśnie z niej pochodzi moja ulubiona czerwień na lato, foto poniżej. Intensywne kolory, dobre krycie i trwałość. A i cena całkiem przystępna. Warto dać im szansę. Choć szczerze przyznam, że nie wiem, co w tej chwili słychać u tej marki. Bardzo możliwe, że niewiele, ale wpierw muszę nadrobić zaległości.

Lakier nr 16 Passion Fruit od Barry M.

***

I jak? Wpadło Wam coś w oko? Bo to by było na tyle, pięć marek za nami (nareszcie!). Wiem, wyszedł wpis mocno zdjęciowy, ale mam nadzieję, że nikt mnie za to nie skrzywdzi. Zwłaszcza że planuję jeszcze jeden taki wpis, tym razem o nowościach. Ostatnio zainteresowałam się unikanymi wcześniej obszarami i zastanawiam się, co z tego wyniknie. Na pewno dużo malowania, ale to akurat żadna nowina. Także brace yourselves, summer is coming!

Całusy,
Słom

niedziela, 24 maja 2015

Co można robić, kiedy jest się samemu w domu?


Gotować.

Nieprzyzwoite zdjęcie orzechów w negliżu.

Kurza twarz, jak #lajfstajlowo. Nie dość, że robię zdjęcia jedzenia, to jeszcze sama to jedzenie przygotowuję. Myślę, że wiele osób dookoła jest w szoku, przy czym ja w największym. Nigdy nie miałam problemów z pieczeniem na przykład. To znaczy momentami problemy się pojawiały, zwłaszcza jak nasz piekarnik doszedł do wniosku, że wykorzystywanie wszystkich grzałek oznacza pójście na łatwiznę, a utrzymywanie niskiej temperatury jest znacznie bardziej interesujące niż ostre grzanie. I kiedy jemu robiło się zimno, nam robiło się gorąco. Takie czary, proszę państwa. Czarownik nie piekarnik.

Poezja cytrynowa.
Także pieczenie ciast i montowanie deserów zawsze było fajne, nawet jeśli nie zawsze szło gładko, natomiast gotowanie nieszczególnie mnie pociągało. Być może potrzebowałam bodźca w postaci zafascynowanej osoby, a być może pustej kuchni. Lubię zasięgać fachowej porady u bardziej doświadczonych ludzi, ale patrzenie na ręce działa na mnie odpychająco.

W połowie jedzenia uświadomiłam sobie, że chciałabym zrobić zdjęcie.

Nieco się pozmieniało przez te ostatnie dwa miesiące. Z internetu, który w pewnym momencie zrobił się odpychający, uciekłam do kuchni, ale bez obawy, nie zamierzam prowadzić bloga kulinarnego, bo chociaż czasami żartuję sobie, że teraz już jestem trochę takim małym kucharzem, to jednak moje kucharzenie polega głównie na odwzorowywaniu przepisów, a nie tworzeniu własnych. Owszem, zdarza mi się modyfikować, ale absolutnie nie uważam, żeby to uprawniało mnie do pisania o gotowaniu, nawet jeśli właśnie to robię, huehue.

To właściwie składanka dwóch obiadów z łososiem w roli głównej.

Na koniec muszę się jeszcze do czegoś przyznać. Przyznawałam się już do tego na instagramie, więc to nie powinno być trudne. Otóż oznajmiam wszem wobec, że stałam się psychofanką Kuchni Lidla. Fakt, nikt mi nie płaci za ten wpis (życiowy przegryw), ale na szczęście można jeszcze polecać rzeczy bez oczekiwania korzyści materialnej w zamian. Przez jakieś osiem tygodni tłukłam przepis za przepisem i mogę śmiało powiedzieć, że wyszło mi to na dobre, zwłaszcza że niektóre z nich wcale nie są dla początkujących, moim skromnym zdaniem. Mini kurs kulinarny. Jeszcze pięćdziesiąt takich kursów i będę mogła szczerze powiedzieć, że coś tam umiem!

Można też obdarować Innych.

Na zdjęciach widzicie:

I żeby nie było tak różowo, to na koniec dorzucę zdjęcie małej katastrofy śniadaniowej. Bardzo lubię pieprz, ale w tej ilości nie jestem w stanie go przeskoczyć.

Pieprz na łożu z kanapek z żółtym serem i kiszonym ogórkiem. Pieprzniczkę szlag trafił, a chleb domowy.

Mam nadzieję, że burczy Wam w brzuchach.

Całusy,
Słomka

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...