poniedziałek, 31 grudnia 2012

Ives & Yves

Rozbawił mnie ostatnio niefortunnie przycięty wpis na facebooku.

...
Na koniec spryskaj lakierem.
Powinno wytrzymać do Trzech Króli.

Gdy kliknęłam w link, który zaprowadził mnie do artykułu, okazało się - na szczęście - że makijaż można zrobić nieco później, bo dzień wcześniej dotyczy przygotowań innego typu.

Uff.

Żarty żartami, ale przyznaję, że kiedy czeka mnie jakieś większe wyjście, to z reguły stosuję zasadę peeling + maseczka przed (o ile czas nie goni). Celowo pomijam nawilżanie twarzy - po krem sięgam niemalże każdorazowo. Uważam, a nawet wiem, że dobre przygotowanie mojej mieszanej skóry ułatwia późniejszą aplikację i konserwację makijażu.

Rzecz jasna mam swoją ulubioną drużynę bojową złożoną z dwóch radosnych członków. W takich sytuacjach sięgam bowiem po sprawdzone produkty. Nie eksperymentuję i zakładam, że Wy też nie ryzykujecie. To nie jest odpowiednia pora na poszukiwanie genialnych kosmetyków. Chcemy przecież zachować twarz.

Także przygotujmy się odpowiednio.
%)

Po pierwsze peeling.

Najlepiej mechaniczny. W rozdaniu u Youzyczki wygrałam swego czasu miniaturkę (30 ml) morelowego peelingu St. Ives w wersji orzeźwiającej (Invigorating). Przepadłam. Podoba mi się w nim wszystko - począwszy od orzeźwiającego zapachu, poprzez moc ścierania i skończywszy na pobudzonej, wygładzonej skórze. W dodatku jest bardzo wydajny. Kiedy już wycisnę z niego ostatnie ziarenko, to na pewno rozejrzę się za pełnowymiarowym (150 ml) opakowaniem.

Polerka pierwsza klasa.

Dlaczego on?

Ponieważ dla mnie jest w sam raz. Wiem, że gdy z niego skorzystam, to ani nie będzie tak, jak gdyby nigdy nic, ani też nie skończę z czerwoną twarzą czy wypryskami na drugi dzień.

Morelowy stożek.

Nie wiem natomiast, jak jest z dostępnością i ceną peelingów St. Ives. Może Wy jesteście lepiej zorientowane? Wydaje się, że kiedyś peeling był powszechnie dostępny w popularnych drogeriach i marketach, a potem zniknął. Niektórzy mówią, że morelowe peelingi Sorayi są równie fajne, ale tak patrzę po składach i wydaje mi się, że jest w nich więcej śmieci.

Skład peelingu St. Ives.


Po drugie maseczka.

Mam słabość do glinek, najlepiej zmieszanych z hydrolatem i jakimś olejem. Ale to wymaga czasu, zarówno podczas przygotowania mazi, jak i trzymania na twarzy. Wolę zatem sięgnąć po gotowca. Świetnie służy mi Maseczka z glinką marokańską do twarzy i włosów firmy Yves Rocher.

Widzicie? To już tradycja!

Dlaczego ona?

Bo działa, i to szybko. Wystarczy 5-10 minut, maska zasycha i można zmywać. Skóra napięta i wygładzona. Lepiej wchłania nałożony potem krem, co jest mile widziane, gdy chcemy dość szybko sięgnąć po podkład.



Maseczka Tradition de Hammam kosztuje 50 złotych za 100 ml. Dość dużo, ale pamiętajmy, że to Yves Rocher, które w moim odczuciu ma zawyżone ceny, żeby potem móc nami sterować za pomocą chwytów marketingowych. Ja swoją maskę kupiłam za 30 zł i muszę się pospieszyć ze zużyciem, bo już 6 miesięcy minęło (przez tyle jest ważna od otwarcia).

Que?!


I tak właśnie zapoznałam Was z moim zestawem bojowym Ives & Yves. Niewykluczone, że kiedyś znajdę sobie inny, ale póki co nie odczuwam potrzeby zmian. Oczywiście, nadal testuję nowe produkty i mam jeszcze innych faworytów, jednak ci powyżsi na razie pozostaną na stanowiskach.

Ives & Yves

Czy Wy też macie taki żelazny zestaw na większe wyjścia? Co wchodzi w jego skład?

Aha, prawie bym zapomniała: 
bawcie się dobrze.
I dbajcie o siebie (nawzajem).
Całuski,
Słomkens

sobota, 29 grudnia 2012

Magii orientu nie ma, ale też jest... pozytywnie

R.I.P.

Kolejne puste opakowanie, które ląduje w koszu, to opakowanie po żelu Wellness&Beauty. To była dość stara, bodajże zeszłoroczna seria limitowana. Żel miał kryć w sobie magię orientu, czarny pieprz i kardamon. Rzeczywiście ekstrakty tych dwóch ostatnich znalazły się w spisie z tyłu butelki, ale o pierwszym nic mi nie wiadomo. Zapach żelu kojarzył mi się raczej z aromatem wydzielanym przez małe, ciemne winogrona. A to jeden z zapachów mojego dzieciństwa. Wiecie, sentymenty i inne męty...

Fajnie było.

Nie chcę się za bardzo rozwodzić, po pierwsze z tego względu, że limitowany żel na pewno jest już niedostępny, a po drugie dlatego, że nie mam wygórowanych oczekiwań wobec żeli pod prysznic. Ważne żeby myjadło myło, przyjemnie pachniało i nie przesuszało skóry. Wellness&Beauty - well done!

Tak sobie, ale... to tylko myjadło.

Kosztował w promocji 4 złote bez grosza za 200 ml.
Niewykluczone, że skuszę się na inne wersje zapachowe.

Na razie rozpracowuję zmarzlucha w sweterku.

 Spontaniczny prezent to był. Ech. Co tu dużo mówić... tęsknię.

Tak myjąco się zrobiło na Czekam i pachnę, więc mam dla Was cytat z przeczytanej niedawno książki.
Spokojnie, jest całkiem na temat.
Mycie przerodziło się w rytuał i było mistrzowskim kursem oszczędzania. A odbywało się to tak: Caroline ogłaszała, że idzie wziąć prysznic. Robiła to błyskawicznie, pamiętając o oszczędzaniu wody i zatykając spust wanny korkiem, żeby zatrzymać każdą kropelkę. Nicholas korzystał z tej wody, aby wziąć kąpiel, mimo że było jej nie więcej niż kilka centymetrów. Potem znosili do łazienki swoje ubrania i prali je w tej samej wodzie. Byłam pełna podziwu.
Victoria Twead, U mnie zawsze świeci słońce, tłum. Andrzej P. Zakrzewski

No, ja też jestem.

piątek, 28 grudnia 2012

Orgia kąpielowa

Mam chwilowy kryzys twórczy.
Ale wracam i pozbywam się dalej.

Oto moje natchnienie:

Żródło: bingosklep.com

Orgia kąpielowa i nieokiełznany relaks. Nieokiełznany? Naprawdę? NAPRAWDĘ?

No. Naprawdę...


A weszłam tam dzisiaj, żeby sprawdzić, czy mają jeszcze w ofercie produkty, które zużyłam. Chodzi o kosmetyki do kąpieli, więc wydawało mi się całkiem logiczne szukać w tej zakładce:

Robi sens, c'nie?

Pff, skucha. Nie znalazłam. Już miało mi się zrobić przykro, że wycofane, zmienione, w ogóle be, foch, bo ja polubiłam jedną rzecz i chcę więcej, gdy nagle wpadłam na pomysł, by jednak spenetrować tę stronę przez wyszukiwarkę. I co? I bingo! Okazało się, że huncwoty schowały się tutaj:

Ahaaaaa!

Bingo, nie rozumiem Cię. Zrób porządek!


To może teraz zdradzę Wam wreszcie, o jakie produkty chodzi.

Po pierwsze, zużyłam niemalże całe opakowanie Mleczka kokosowego do kąpieli z olejkiem migałowym. Na stronie pokazano opakowanie z szatą graficzną nieco odbiegającą od tej, która obkleja moją pustą butlę, ale podejrzewam (podejrzewam!), że większe zmiany nie zaszły.

Żródło: bingosklep.com

Mleczko ma pół litra (eeeej, mleczkooo, podziel się) i kosztuje 14 złotych. Obecnie jest ciut tańsze i można je dostać za ponad złotówkę mniej (1,23), a ja zapłaciłam za nie zaledwie siedem złociszy, bo była fajna promocja w walentynki (-50% na wszystko).


Po drugie, dostałam od Stri odlewkę Czekoladowego koktajlu do kąpieli.

Żródło: bingosklep.com

Żeby było zabawniej, ten koktajl znajdziemy w jeszcze innej zakładce, tj. Czekolada BingoSpa. BingoLudzie, proszę Was, zróbcie porządek. Skoro produkt pasuje do kilku kategorii, to może warto pokazać go w każdej z nich, a nie tylko w wybranej? Klient nie zawsze ma ochotę bawić się w Szerloka.

Czekolada również kosztuje 14 zł i ma pół litra.

Po trzecie, Stri dała mi też odlewkę... i teraz nie jestem pewna, najwyżej Stri mnie naprostuje, ale to chyba były Kremowe algi do kąpieli.

Żródło: bingosklep.com
Tym razem 10 złotych za pół litra.

I cóż mogę Wam jeszcze powiedzieć?
Hmmm.
Chciałam przede wszystkim przypomnieć, że nie jestem stworzeniem kąpielowym. To znaczy od czasu do czasu lubię zamoczyć tyłek na dłużej, tym bardziej że mam do tego warunki (wanna), ale przeważnie rozsądek bierze górę i oszczędzam zarówno drogocenny czas, jak i drogocenną wodę. Dlatego tak długo zużywałam te produkty.

Nie chcę rozdzielać ich na osobne wpisy, bo moim zdaniem robią podobne rzeczy. Pachną i pienią się, ale nie tak, że piana nagle zaczyna żyć własnym życiem i pukać do sąsiadów. Tak umiarkowanie z nią jest. Kosmetyki trochę barwią wodę - najbardziej czekoladowy.

Producent głównie obiecuje nawilżenie i pielęgnację, a potem różne inne bajery, których zupełnie nie kupuję. Moim zdaniem lepiej sobie wsmarować coś fajnego po kąpieli.

Żródło: bingosklep.com
opis Mleczka kokosowego z olejkiem migdałowym

Zresztą opisy często nie dotyczą całego produktu, a raczej poszczególnych składników. A skąd ja mam wiedzieć, ile ich tam naprawdę wsadzili?
Widocznie za mało tego olejku było, bo rozstępy nadal odmawiają wtopienia się w tło.
Albo za rzadko się w tym kąpałam.

W każdym razie chcę tylko powiedzieć, że dla mnie były to po prostu umilacze kąpieli, nic ponadto. I gdybym miała jeszcze brać coś do kąpieli z Bingo, to (a) najlepeiej w promocji i (b) o interesującym zapachu, oczywiście z mojego punktu powonienia.

I tak: czekolada mi nie podeszła, bo była jakaś taka czekoladopodobna, a kremowe algi zbyt mdłe. Nie mój typ. Natomiast mleczko kokosowe z migdałowym olejkiem... poproszę o więcej.

Możesz wrócić.

Zaskoczyłam samą siebie, bo raczej nie przepadam ani za zapachem, ani za smakiem kokosa, a tutaj proszę, ten właśnie zapach podduszony w plastikowej butelce okazał się czarującym dla mojego nosa.

Warto w tym miejscu dodać, że zapachy wspomnianych przeze mnie kosmetyków zostają na skórze, jednakże są bardzo delikatne i łatwo znikają pod płaszczykiem smarowideł.

Na butelce znalazłam taki napis...

Ręczna robótka.




...który zbudził mojego wewnętrznego szydercę.
Potem zobaczyłam jeszcze to...

WUT?!
... i tutaj już w ogóle nie ogarniam.
Z niezwykle skomplikowanych obliczeń wynika, że ta butla teoretycznie powinna mi starczyć na 5 kąpieli. Że co proszę? Powiedzcie mi, o Wy, które macie więcej doświadczenia w przyjmowaniu pozycji poziomej w wannie pełnej pachnącej wody, czy płyny zawsze trzeba dozować w takich ilościach? Nie żebym jakoś szczególnie się przejmowała - przy tej liczbie kąpieli zażywanych na przestrzeni jednego miesiąca, takie dozowanie nie wydaje mi się przesadnie krzywdzące. Jestem po prostu ciekawa.

Na koniec bebechy (dla tych wszystkich, którzy unikają DMDM-Hydantoin i detergentów):
 

Podsumowując, bierz, jeśli nie masz wielkich oczekiwań. Kieruj się swoimi upodobaniami zapachowymi. Albo spróbuj czegoś, za czym nie przepadasz. Może się zdziwisz.

Aha, jeśli uskuteczniasz kąpiele, będzie mi miło przeczytać, co najbardziej lubisz dolewać/dorzucać do wody. Napisz też, dlaczego właśnie to!

sobota, 22 grudnia 2012

Sleek solo: Supreme 2

Czuję, że to już pora na kolejny makijaż z paletką Sleek Supreme.
Tym razem wzięłam w obroty niebezpieczną niebieskość i przerażającą żółć. Poniżej rezultaty.

Wygląda znajomo?

Cienie, których użyłam (kolory na poniższym zdjęciu nieco przekłamane, lepsze swatche tutaj):
Skromnie...

Powiekę zagruntowałam bazą Hean i cielistym cieniem dinozaurem. Jak nietrudno zauważyć, położyłam granat w zewnętrznym kąciku, żółty w wewnętrznym. Dwa jasne cienie pomogły mi w rozcieraniu. Na linię wodną trafiła standardowo już kredka Max Factora (odcień Natural Glaze), a niebieską kredką Essence z serii Long Lasting i w odcieniu 09 Cool Down namalowałam cienką kreskę tuż przy linii rzęs, wytuszowanych później średniawką z Benefitu.



Niektóre cienie w palecie Supreme wydają się zabójczo intensywne (między innymi granat), ale tak naprawdę moc koloru na powiece zależy w dużej mierze od nas. Szczerze mówiąc, trochę się nadokładałam przy tym makijażu. Ale szło sprawnie, dobrze się rozcierało.
Z oddali wygląda całkiem niewinnie:


Gdy skończyłam malowanie i focenie, za oknem było już tak:
Zgapiaaaaałaś!
No nic, mniejsza o to, grunt, że makijaż numer dwa zaliczony.
Pierwszy znajdziecie w zakładce Sleek Solo.

Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 16 grudnia 2012

Tłusty wpis

Łeb to dzisiaj mam jak sklep.
Taki duży, z meblami i żółto-niebieskim logo. Szkoda tylko, że dotrzeć się nie udało.

Ale przynajmniej w ten weekend zaliczyłam rosół z prawdziwego zdarzenia. Fuck yeah!

Porozmawiajmy zatem o Hebe. Cieszę się niezmiernie, że to właśnie Hebe przywędrowało do centrum mojej mieściny, a nie kolejny Rossmann. Zawsze to jakaś odmiana. Dla kolejnego Rossmanna miejsce też się znalazło, ale w bezpiecznej odległości od reszty, możemy zatem spać (w miarę) spokojnie, wszechświat nie imploduje.

Zebrałam kilka groszy na dzień uroczystego otwarcia, a potem je uroczyście wydałam i założyłam kartę stałej klientki. Mój pugilares już pęka w szwach od tych wszystkich komicznych plastików. Wolałabym, żeby pękał od gotówki i kart płatniczych z niewyczerpanymi zasobami. Kto by nie wolał? No, ktoś na pewno.
 
Tymczasem dostałam kupon (10 złotych) na kolejne wydatki pierwszej potrzeby. Mówię na zapas, żeby nikt nie wpadł na pomysł, że na zdjęciu poniżej widać rachunek.

Nowi współlokatorzy.

Poszłam przede wszystkim po Biodermę Sebium, której chyba żadnej z Was nie trzeba przedstawiać i która kosztowała 15 złotych bez grosza za 250 ml. Cena, uważam, uczciwa. Mogę w końcu spróbować i przekonać się, czy robi coś lepszego niż micelarny burżuj. Poza tym jest pompka. Pompka się przyda.

A później to już była wycieczka krajoznawcza.

Zawędrowałam pod szafę z Revlonem i wyciągnęłam z niej pachnący lakier za 10 złotych bez grosza.

O zapachu gejfiuta?

Mieni się.

Lakier pachnie jak... pachnące lakiery. Upojny smrodek przeradza się powoli w chemiczny owoc. Po pierwszym smarnięciu stwierdzam, że ładnie się mieni i ma słabe krycie. Będzie świetny do layeringu. Nie posiadam się z radości.

Patrzcie na to: Może być stosowany samodzielnie lub jako druga warstwa na tradycyjny lakier do paznokci Revlon.
Z innym nie podchodź.


Poza tym zaskoczyła mnie szafa Catrice wypełniona po brzegi limitką SpectaculArt. Tym razem pohamowałam swą emocjonalność i chłodnym okiem oceniłam zawartość. Podarowałam sobie:
  • rozświetlacz (bo jakieś drobinki)
  • róż w musie (jestem taka silna)
  • jakiś czarny liner (nie potrzebuję cię)
  • kępki (widziałam lepsze)
  • pomadki (śliczne są, takie transparentne, chlip)

Skończyłam za to z:

... nimi.

Reszta lakierów zupełnie mnie nie poruszyła, natomiast cienie... mmm, mogłabym więcej, ale no bez przesady. Prawda? PRAWDA?

Bardzo mi się podoba, że te paski, które pikają przy bramkach są tak sprytnie naklejone.
Zawsze to jakieś zabezpieczenie przed macantką i jej paluszkiem wierciuszkiem.

Topper Gold Leaf ma przezroczystą bazę napakowaną heksami i drobniejszym brokatem. Jest złoty, ale taki chłodny złoty. Porównałam go na szybko z 67 Make It Golden Essence. Baza to lakier zielonkawy szarak z Wibo (Plant Life 1).

Catrice / Essence / Catrice / Essence

Po jednej solidnej warstwie widać, że te dwa toppery to jednak inna historia. Make It Golden jest bardziej złoty (ta zielonkawość to wina lakieru bazowego), ma jeszcze większe heksy niż Catrice plus mniejsze heksy i taki drobny pył, którego w ogóle brak w Gold Leaf. Poza tym lakier Catrice nakłada się obficiej.
Kosztował 12 złotych bez grosza.

Który lepszy? Oba! :)




Teraz czas na cień i jego piękne tłoczenie.

04 Artfully Lustrous








Cień ma bardzo dobrą pigmentację, piękny połysk typu tafla i świetnie spisuje się w roli rozświetlacza wewnętrznego kącika (dziś próbowałam). Jestem poważnie zauroczona. Gdybym miała mniej zapasów (i więcej gotówki), brałabym pozostałe. Cienie to moim zdaniem mocna strona tej limitki. Kosztują 15 złotych bez grosza.


Czyżby to już wszystko?
A nie. Zostało jeszcze coś, z czym spotkałam się po raz pierwszy.
Madame Lambre.

No wiadomo, że ty, bo przecież nie ja.





Znacie tę markę? Teraz pewnie już tak, skoro wczoraj napisała o nich Cammie.
Ja z ciekawości wpakowałam się także na stronę internetową www.madamelambre.eu, bo w Hebe to i tak zasoby ograniczone. Widzę, że firma oferuje pielęgnację (hmm, składów na stronie brak), kolorówkę i akcesoria. Widzę, że dużą wagę przywiązuje do opakowań. To nie jest do końca moja stylistyka, choć przyznaję, że jest ładnie. Podoba mi się konsekwencja. Mam nadzieję, że zawartość jest równie przemyślana.

Zmacałam jedną pomadkę - była dobrze napigmentowana, kremowa, ale nie matowa. A potem ruszyłam na cienie. Nawet skusiłam się na numer dwa. Kosztował 10 złotych bez grosza.



Niby taki niepozorny, ale opalizuje na chłodny róż. Pomyślałam, że będzie idealny do dziennych makijaży, ale gdy dziś wypróbowałam go na oczach, zrewidowałam swoje plany, bo ten różowy połysk najlepiej wyłazi w sztucznym świetle. Konsytencja bardziej w kierunku pudrowości niż kremowych duochromów Kobo.


Na razie nie jestem oszołomiona, ale i tak uważam, że jest nieźle.
Aha, ważne, cień nadaje się do palety magnetycznej. Może być Inglot, ale taki bez separatorów, ponieważ prasowańce Madame Lambre mają większą średnicę.

Można też wspomóc firmę i kupić szkatułkę od nich.

W tle Inglot oraz Kobo.

Czy to już wszystko, co chciałam powiedzieć?
Na pewno nie, ale na dzisiaj wystarczy. Co za dużo, to niezdrowo.



Psst, dopiero wczoraj odkryłam, że Hebe to skrót od Health&Beauty.
A poza tym Jeronimo Martins...


EDIT: A kto policzy, ile grosików mi się ostało? ;D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...