wtorek, 31 grudnia 2013

Prędzej, później, dalej

Prędzej

Jest w nas coś takiego podejrzanego, że u progu nowego roku lubimy wymyślać różne dziwne rzeczy. Zwyczajny kac nie wystarczy, trzeba jeszcze poprawić moralniakiem, bo jak bawić się, to na całego, a jak mieć zjazd, to na samo dno. Plany, miliony planów, trzy miliony niespełnionych. Ja tam nie wiem, ale dzisiaj wolę patrzeć wstecz. Patrzenie wstecz nastraja mnie pozytywnie. Kiedy myślę o tym, co było rok temu, to cieszę się, że ten rok minął. Dlaczego?

Później

Nie, nie dlatego, że mam za sobą dwanaście zajebistych miesięcy, pełnych sukcesów, owocnej pracy i powodzenia. Rany, nie zliczę, ile razy się potknęłam, ile razy dałam ciała i gorzko płakałam. Ile razy bolało, bo padały ciosy, których albo nie mogłam się spodziewać, albo - wręcz przeciwnie - bardzo się obawiałam. Ale też wcale nie chodzi o to, że mam za sobą dwanaście beznadziejnych miesięcy, pełnych porażek, zmarnowanego czasu i nieurodzaju. Wiecie, na zasadzie, ten rok był pechowy, chcę, żeby się już skończył. Nie, kurde, to nie tak.

Największą zaletą i radością dnia dzisiejszego jest dystans. Kiedy masz dystans, możesz wybrać, jak chcesz patrzeć, ponieważ nie jesteś już w środku, tylko gdzieś na zewnątrz. Nie patrzysz na przysłowiowe drzewa, tylko na las. Nie musisz podchodzić emocjonalnie, czuć się dotkniętym (dystans!), oceniać: to było dobre, a tamto złe, z tego się cieszę, tamtego żałuję. Spróbuj pomyśleć nieco inaczej, spróbuj pomyśleć, że każde wydarzenie miało jakiś ładunek. Co z tego jaki on był - dodatni czy ujemny? Wziąłeś ten ładunek na siebie i dla siebie, czegoś się nauczyłeś. Zadaj sobie pytanie czego. Przyjrzyj się, na pewno jesteś innym człowiekiem. Być może brakuje Ci tego czy owego, być może w tym roku zabrakło Ci kogoś. Jednak paradoksalnie jesteś bogatszy. O to wszystko właśnie, czego doświadczyłeś.

Dalej

Taką mam myśl na 2014 rok.

Upływu czasu nie wyczytuj z zegarów ani z kalendarzy, ale ze zmian, które zachodzą w Tobie. Kiedy pojmiesz, że jest inaczej, świętuj. Kończy się nie jakiś tam umowny, kalendarzowy rok. Kończy się Twój "rok". Odwagi! Na końcu jest pięknie.



Do zobaczenia,
Słom

piątek, 20 grudnia 2013

Pożyczony, nie kradziony

Opuszczając kraj nasz piękny i jadem płynący na kilka tygodni, wpakowałam do bagażu aż zero lakierów, top i baza się nie liczą - to nie lakiery, to konieczność. Zawsze można kupić coś na miejscu (i ku temu wyjściu chętnie się skłaniałam, być może nawet zbyt żwawo), ale przede wszystkim czułam po kościach, że Simply nie będzie miała nic przeciwko, jeżeli od czasu do czasu uszczknę sobie co nieco z jej potężnej kolekcji. Niestety nie udało mi się uwiecznić swoich sroczych zapędów, czego po cichu żałuję, bo wyszłaby z tego barwna historia. Zamiast niej mam zaledwie kilka zdjęć.

Zdjęcie pierwsze.

Czyli Nails inc. po raz pierwszy na moich paznokciach. Nazywa się Lexington Street i był ze mną przez trzy dni, bo potem starł się na końcach i musieliśmy się rozstać. Na zdjęciu widzicie go z warstwą Poshe, jestem tego pewna, ale ile razy malowałam nim samym, to nie wiem, gdyż sobie beztrosko nie zapisałam. Pamiętam tylko, że był dość rzadki i musiałam uważać na skórki. Ma taką ni to oberżynową, ni to bordową bazę, a potem mnóstwo drobin, które zdają się niebieskie (akurat w tym oświetleniu niebieski widać najlepiej), jasnofioletowe, a nawet złote. Zdecydowanie niezdecydowany.

Zdjęcie drugie.
Zdjęcie kolejne.
I jeszcze jedno, a co mi tam.

Generalnie podoba mi się, ale nie porywa. Tak to już jest z tymi wielokolorowymi lakierami - zdarza się, że bardziej czarują w butelce niż na paznokciu.

Czaruś.
Oglądałam Nails inc. na żywo i prawdę powiedziawszy, nic mnie na kolana nie rzuciło. Te lakiery trochę kosztują, jakieś 11-12 funciaków za sztukę, więc jeśli miałabym coś kupić, to musiałabym się z miejsca zakochać. A że tak się nie stało, wróciłam tylko z jedną sztuką, dołączoną do gazety. Ale to już zupełnie inna bajka...


Buziaki,
Słom

 

sobota, 7 grudnia 2013

Nie szósty, a piąty, i nie grudnia, tylko listopada

To nie jest tak, że o Was zapomniałam. Ani tak, że porzuciłam. Od ponad tygodnia jestem już w domu i, mówiąc szczerze, walczę z przejedzeniem.

Takie gifty.

Ze wszystkich używek najbardziej przeżarł mi się internet. Kiedy siedziałam u Simply, odzwyczaiłam się od patrzenia w monitor, i to było dobre. Po powrocie omijałam komputer szerokim łukiem, aż wreszcie różne okoliczności zmusiły mnie do wciśnięcia guzika.

Kolejny tydzień upłynął mi na łapaniu słońca.

I oto jestem.

Tak się złożyło, że są mikołajki*, więc pomyślałam, że wrzucę mój mały goodie bag, który częściowo dostałam już miesiąc temu, ale kto by się przejmował takimi umownymi szczegółami, liczy się to, że jesteśmy razem, czyż nie? O tym, jaka historia kryje się za słodką paczką, pisałam już kiedyś >tutaj< i >tutaj< też.

Sporą część stanowią miętówki, zwłaszcza te o niedostępnych u nas smakach. Bohaterki ze zdjęcia poniżej przypominają mi o pewnej amerykańskiej przygodzie i właściwie pierwszej długiej rozłące. Łezka w oku.

Koła, a właściwie kółka ratunkowe. Life savers to moje ulubione miętówy. Sama chemia <3



Inne takie miętowe wow wow. Polecam truskawkowe.


Jeżeli tylko mikołajowa droga wiedzie przez odpowiednie kraje, w paczce nie może zabraknąć również Reese's, obojętnie czy w formie batonów czy uroczych tartaletek. Podczas gdy szczerbaty napala się na swoje suchary, ja spoglądam pożądliwie na masło orzechowe i wszystko, co z jego dodatkiem. Wybaczcie, moje kochane, ale nutella może się schować. Nawet nie pamiętam, kiedy ją ostatnio jadłam. Wcale nie tęsknię. Stri, jest cała Twoja!

Czasem myślę, że jednostką szczęścia są kalorie. Czy to już otyłość?

Pornografia spożywcza.

Poza tym kilka niespodzianek:

Migdałowy snickers. Tak, jest lepszy.

Dla wszystkich fanów The Big Bang Theory, "the most apologetic of the boxed candies".
(W sumie takie Eclairs wywrócone na lewą stronę. Karmel w czekoladzie. Mordoklejka na całego).

Belgijska czekolada. Jeszcze nie próbowałam, ale doszły mnie słuchy, że szału nie ma.

Raz na rok można sobie strzelić piwo korzenne.

I żeby nie było, że sama cukrzyca i próchnica. Złoto też było. O, proszę:

Bling...

... bling.
 
Na tym dziś poprzestaniemy. Resztą łupów pochwalę się następnym razem.
Po stokroć dzięki
 dla Was
i dla Mikołaja.
 
Buziaki,
Słom


---
* Zaczęłam pisać wczoraj, ale zima zaskoczyła drogowców.

niedziela, 3 listopada 2013

Kopiuj wklej

Mam ochotę napisać kilka słów o muzyce, ale uprzedzam, że to nie będzie nic ambitnego, raczej takie szowinistyczne umcyk umcyk, do którego można potupać nóżką, a co odważniejsi i bardziej skorzy do zabawy mogą nawet pokręcić tyłkiem. Zapraszam.

Jakiś czas temu, podczas październikowych zakupowych szaleństw i weekendowych promocji skuteczniej wyciągających ludzi z domów niż wszelkie akcje mające na celu promocję zdrowego trybu życia moje ucho wychwyciło, bodaj w Cubusie, intrygującą melodię. Jestem łasa na bałkańskie klimaty, więc ucho dało rade nawet pomimo słuchawki w nim tkwiącej. Z pomocą gogli udało mi się odszukać rzeczony kawałek. Podejrzewam, że miałyście okazję zapoznać się z nim wcześniej, bo jak się okazało, jest to dźwięk chętnie wałkowany w kilku popularnych rozgłośniach radiowych.



Potem poszperałam sobie dalej i poczyniłam przyjemne odkrycie: refrenowy sampel pochodzi z piosenki Hermetico Balkan Beat Box. Jeden z kawałków tego amerykańsko-izraelskiego zespołu oczarował mnie kilka lat temu, więc z przyjemnością zapętliłam sobie poniższy, przygotowując się do odwiedzin u Simply.



Nie pozostaje mi nic innego jak zadedykować dzisiejszy krótki wpis wszystkim zboczeńcom muzycznym oraz tym, którzy tęsknią za Bałkanami, nawet jeżeli - podobnie jak ja - jeszcze ich nie odwiedzili. Wszystko przed nami!


Buziaki,
Słom

PS Co przemawia do Was bardziej? Kopia czy oryginał?

(No dobra, wiem, że Szopen).

wtorek, 29 października 2013

Emilka

Ociągam się, a biedna Emilka w poczekalni korzenie zapuszcza. Czas chyba najwyższy, aby do ludzi wyszła.

Guten Tag!

Z przyjemnością przedstawiam Wam kredkę Emily w odcieniu 109 (dystrybutorem jest Golden Rose). Jej siostry już dawno debiutowały na Waszych blogach, zarówno te do ust, jak i do oczu, przeważnie w towarzystwie pozytywnych komentarzy. Bo tanie (ok. 4 zł) i całkiem dobre. Moja Emilka ze względu na kolor, jest zdecydowanie naoczna, chociaż co kto lubi.

Here she goes.

Niby jest wodoodporna, na co niespecjalnie zwracałam uwagę, gdy ją kupowałam. Po prostu chciałam wypróbować niedrogą kredkę w ładnym, lekko metalicznym niebieskim odcieniu. Dopiero Simply kilka dni temu zbiła mnie z tropu, pytając, czy rzeczywiście jest wodoodporna. No nie jest.

Słocz.

Emilka nie zastyga na skórze i po kilku godzinach rozciera się tak samo dobrze, jak po chwili od nałożenia. Mimo to nie zauważyłam, aby samoistnie rozmazywała mi się po oczach, ale nie wiem, czy na przykład nie zechciałaby się odbić, gdyby moja powieka była bardziej opadająca. Poza tym mam takie zboczenie, że "zawsze" nakładam bazę. Cała jestem chora, jak przypadkiem zapomnę (raz na rok, i to ruski). Od razu mówię, że nie zamierzam się z tego leczyć.

Skoro tak naprawdę nie jest wodoodporna, na linii wodnej sprawdza się raczej średnio. Trochę na niej posiedzi, a potem czmych, zostaje tylko marnym cieniem gdzieś pomiędzy rzęsami. Ale sprawdza się za to jako baza podbijająca kolor cieni. Można ją ładnie rozetrzeć, a potem przyklepać tym lub owym. Przy czym jeszcze raz powtarzam - bez bazy się nie ruszam.

Emilka w roli głównej.
Tutaj również.

Niestety, Emilka nie należy do moich ulubionych kredek, choć wcale mi to nie przeszkadza i wciąż do niej wracam. Jest po prostu w porządku. Dobrze się nią rysuje, jak nie wyjdzie - można zmazać. Zresztą... with prices this cheap, shut the f*ck up, jak to mówi studium przypadku Ryanaira.

To na pewno dobra opcja dla osób, które chcą sprawdzić, jak dany kolor komponuje się z ich tęczówką czy karnacją. Myślę sobie, że jeśli jeszcze jakiś emilkowy egzemplarz wpadnie mi w oko, niechybnie kupię. Ale to będzie trudne, bo w moim kredkowym mikrokosmosie kolorów nie brakuje...

Późna pora, stercząca kredka... ja niczego nie sugeruję.


Buziaki,
Słom





sobota, 19 października 2013

Ostatnie starcie

No i stało się. Wszystko zeżarte! Om nom.

Nie jest tajemnicą, że pałam dziką miłością do zapachu skrytego w tym pudełeczku:

To ja zmacałam. Nie mogłam się powstrzymać <wstyd>.

Gdy jeszcze nie miałam swojego plastikowego słoiczka, to chciałam zamieszkać w takim, które siedziało u Stri, ale ostatecznie odpuściłam sobie ten kiepski z pewnych względów pomysł. Stri się upiekło, bo przecież odbyło się tamto spotkanie, na którym szczęśliwie otrzymała kolejne pudełeczko i - uwaga! - wielkodusznie mi je odstąpiła, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna i ona sobie też, gdyż uniknęła współdzielenia łazienki z kosmetycznym ćpunem.

Ciekawe, czy bym się zmieściła.

To była właściwie moja pierwsza pielęgnacyjna przygoda z The Body Shopem, którego darzę dziwnym sentymentem, ponieważ pamiętam z lekcji angielskiego wywiad z Anitą Roddick, założycielką marki. Zaciekawiła mnie przede wszystkim pomysłem, że po skończeniu kosmetyku klienci mogli przyjść z pustym opakowaniem po "dolewkę", dzięki czemu przysługiwał im upust. Kiedy pewnego pięknego dnia ujrzałam w obcym Bostonie sklep ze znajomym, ciemnozielonym szyldem, w środku aż zapiszczałam. Na początku pojawił się radosny flecik, lecz po chwil zawtórował mu prześmiewczy puzon, bo i tak nie było mnie stać na zakupy. Trudno się mówi...

Anita.

Dziś TBS należy do L'oreala, Anita sprzedała go rok przed śmiercią i trudno oczekiwać, że wszystko jest takie samo. Mój dziwny sentyment jednak pozostał i nawet nieprzychylne recenzje nie pomagają go wymazać. Życie.

Wracając jednak do czekoladowego scrubu. Jego zapach zmienia się nieco w kontakcie ze skórą i nie podoba mi się aż tak szaleńczo, jak w pudełeczku, choć nie przesadzajmy, nadal jest bardzo przyjemny i umila szorowanie. W tym miejscu powinnam jednak wyraźnie podkreślić, że taki masaż ma najwięcej sensu, gdy robimy go na suchej skórze. W wodzie cukrowe kryształki rozpuszczają się stanowczo zbyt szybko, a biorąc pod uwagę, że scrub kosztuje zbójeckie 60 złotych za 200 mililitrów - nie chcemy tego, bardzo tego nie chcemy. Na sucho jest za to genialnie, mocno i ostro, dla delikatnych skór pewnie nawet zbyt ostro. Kiedy już uznamy, że dostatecznie dokopaliśmy martwemu naskórkowi, warto zaliczyć dokładne mycie, bo produkt zostawia ciemny, nieatrakcyjny osad. Ale nie jest to parafina, którą tak bardzo hejtujecie, bo nie widziałam jej w składzie. Po prostu: umyjmy się, a zostanie gładka, lekko natłuszczona skóra. Przyznaję nawet, że wielokrotnie ograniczałam się do samego scrubu (jak śmiałaś?!), nie sięgałam już po żaden krem ani masło, bo czułam, że skórze to wystarczy. Zwłaszcza latem tak było. Potem przypomniałam sobie, że mam jeszcze zalegającą po kątach resztkę limonkowego masła z Hawaiian Tropic.

Przypomnijcie sobie, co się dzieje z tym, kto jada ostatki, sesese.

Wymyśliłam sobie, że limonka będzie dobrym przyjacielem czekolady i kilka ostatnich szorowań wzbogaciłam lekkim i szybko wchłaniającym się masłem, które widzicie na zdjęciu powyżej, poniżej zresztą też. Miałam swój mały, środowy rytuał - najpierw najcięższy w tygodniu, ponaddwugodzinny trening, a po powrocie do domu ostre szorowanie, masło, piżama i niebo. Wielki smuteczek, że to już koniec.

Bardzo lekutkie.

Pełen słoiczek limonkowego masła (200 ml) kupiłam za symboliczną kwotę 10 złotych, korzystając z promocji na Paatalu, bardzo nieprzyzwoicie dawno temu. Sprawdzało się świetnie w cieplejsze miesiące, ze względu na szybkie wchłanianie, dostateczne dla mojej skóry nawilżenie i przyjemny zapach, idealny na wakacje, bo powiedzcie, czy taka limonka do wakacji nie pasuje? Szkoda, że już go na Paatalu nie widzę.


Tym sposobem moje krótkie, ale niezwykle przyjemne wycieczki do krainy czekolady i limonki dobiegły końca. Bardzo bym chciała udać się jeszcze kiedyś na taką wyprawę, ale biorąc pod uwagę, że TBS strzela cenami z kosmosu, a Hawaiian Tropic do kosmosu wystrzelił (albo na te Hawaje właśnie), czekoladowe wojaże wydają mi się mało prawdopodobne. Zaliczyłam co prawda jedną "przygodę" z czekoladowo-pistacjowym scrubem Sweet Secret, ale był to błąd, którego już na pewno nie powtórzę.

Uch.

Zdzierak może i zdzierał, ale inne jego właściwości zalazły mi za na skórę. Czekoladopodobny zapach zamieniał się za każdym razem w chemiczny ulepek. Aż wreszcie, chyba po trzecim z kolei szorowaniu, ubzdurałam sobie, że śmierdzę ropą i nie potrafiłam się tego wrażenia pozbyć, zupełnie jak oleistego klejucha, który nie chciał zleźć z mojej skóry. Fuj. Może o to chodziło - żeby zapewnić sobie ekstra szorowanie podczas zmywania niechcianej warstwy.

Bardziej kleiście i wodniście niż w TBS.

Wątpliwa przyjemność. A ponieważ Sweet Secret to dziecko Farmony, na opakowaniu znów bajki o słodkich ucztach i wyjątkowych kosmetykach (słynne farmazony od Farmony :*). Pięknie powiedziane, jak na parafinę z cukrem. Fakt, że cena nieporównywalnie niższa od TBS-u (ok. 13 zł za 225 ml), ale dajcie spokój, uciekajcie!

"Zniewalająco słodki zapach". Oj, taki eufemizm przecież.

Tyle w temacie czekolady. Przypominam jednakowoż, że najlepsza jest ta, która nadaje się do zjedzenia.

Całusy!
Słom


(A teraz wszyscy całują Simply, bo to ona pożyczyła mi laptopika, żebym mogła skończyć z tym postem).

sobota, 12 października 2013

Fabulous Nails Honey!

Lakier, kiedy do nas przemawia, bywa czasami bardzo miły:

Senkju weri macz!

A jeśli oprócz uprzejmości oferuje "bogate wnętrze", to już w ogóle można głowę stracić.

Och.

Fabulous Nails Honey to synek mojej kochanej lakierowej marki - H&M. Wiele razy mówiłam Wam, że uwielbiam lakiery z hama i dzisiaj powiem raz jeszcze: Moje Drogie, uwielbiam lakiery z hama! Muszę się mieć na baczności, gdy jestem w pobliżu rzeczonego sklepu, bo jeśli nieopatrznie sobie doń wdepnę, to kaplica. Nawet nie zdążę zauważyć, że tam ciuchami handlują, a już będę stała przy kasie z kolejną butelką. Ja w ogóle myślę, że lakiery sprzedawane są w butelkach nie dlatego, że to jest najlepsze wyjście, ale raczej dlatego, żebyśmy pewnego dnia, tachając do domu kolejne egzemplarze, starannie upchane po torebkach i kieszeniach, coby nikt nie widział, że ZNOWU to zrobiłyśmy, poczuły ciężar nałogu i smutną analogię. W dodatku lakiery śmierdzą. Wóda też śmierdzi.

A tu winiacz.

Ten egzemplarz, skoro już o nim mowa, kosztował mnie 14,90 zł i ma 9 mililitrów. No, teraz już trochę mniej. Na zdjęciach widzicie jedną warstwę spoczywającą na mlecznej bazie Essence. Całość przykryłam obecnym jeszcze wówczas w moim życiu seszem. Teraz mam posze i chociaż jest ciut zdrowsze, to tak samo doprowadza mnie do szewskiej paski, bo obrzydliwie obkurcza lakiery, fuj. W ramach protestu zamierzam wrócić do Sally Hansen, bo Quick Dry może nie był aż tak bardzo quick jak Seche czy Poshe, ale przynajmniej nie robił krzywdy temu, co wcześniej pieczołowicie zmalowałam.

Koniec świata! Właśnie odkryłam, że zdjęcia są z grudnia 2012.

O trwałości się jak zwykle wypowiadać nie zamierzam, bo zmieniam sobie lakier, kiedy mam na to czas i ochotę. Średnio wychodzi co trzy dni - w tym czasie raczej nic mi nie zdąży odprysnąć, musiałabym się bardzo postarać, żeby tak się stało. Nie mam też pojęcia, czy wciąż można go kupić. Ja swój egzemplarz znalazłam prawie rok temu... Ale z lakierami w hamie różnie bywa - niektóre trwają na półkach/wieszakach wyjątkowo długo.

Close up.

Nie wiem czemu, ale paznokcie w ciemnych, czerwonobrązowych lakierach z dodatkiem rozświetlającego shimmeru kojarzą mi się spożywczo.
Zwłaszcza z colą.


Trzymajcie się ciepło,
Słom

wtorek, 8 października 2013

Inspirowane muzyką: Ścieżka nr 4

***
Pamiętajcie, proszę, że interpretowanie nie jest nauką ścisłą.
Nie oczekujcie, że tygiel moich skojarzeń jest podobny do Waszego.
Chcę Was po prostu zaprosić do swojej głowy,
chociaż wiem, że to,
co w niej znajdziecie,
również podlega interpretacji, jest interpretacją
Od początku do końca.
***

Gdy dwa dni temu zupełnie przypadkowo wetknęłam sobie pędzel do nosa, poczułam, że coś jest nie tak. Najwyraźniej wetknęłam go całkiem solidnie, bo z automatu w mózgu mi się poprzestawiało, jakieś poluzowane trybiki wreszcie zazębiły. Siedzę zatem i piszę posta. Niebywałe...

Mówią, że muzyka łagodzi obyczaje, więc jeżeli ktoś się gniewa, że wzięłam sobie i zrobiłam kolejny urlop od blogosfery, albo raczej zdążył się zezłościć, że znowu do niej wracam, no to może chociaż uda mi się go udobruchać tematyką niniejszego wpisu... 

To było tak: pod koniec ubiegłego roku niechcący wpadłam w trans pod tytułem Fragrant World (widzicie, coś jednak z tym nosem jest na rzeczy) i zanurzyłam się w Yeasayerze na kilka dobrych tygodni. Można powiedzieć, że po same uszy. Słuchałam tej płyty na okrągło, najczęściej w całości, bo chociaż niektóre piosenki uważałam za lepsze, to jednak w tych pozostałych nie słyszałam nic złego. Przy jednej z najpiękniejszych piosenek (są dwie takie na tej płycie) zmalowałam makijaż.

Glass of the Microscope z płyty Fragrant World

Zawsze wydawało mi się niesamowite, że pod mikroskopem też jest wszechświat, tylko że taki mały i nieoczywisty. Fakt, piosenka traktuje jednak o czymś innym, ale ja słyszę w niej kosmos i gwiazdy, stąd chyba te kolory w makijażu. A może wcale nie fakt? Może ona właśnie jest o tym, jak bardzo nasza olbrzymia Ziemia jest niewielka i nieistotna - dla wszechświata, dla nas...

Get the bigger picture.

A może jest o różnicy pomiędzy patrzeć i widzieć? O tym, że małe kawałki, które zbieramy, musimy jeszcze poskładać w pełen obraz i wreszcie go zobaczyć, bez względu na to, jak bardzo jest straszny.

I wish that I
Could tell you
That it's all alright

But in truth we're doomed
Consumed by all the truck fumes
That would kill you without uttering a sound

Jest w tej piosence coś przykrego, a zarazem pobudzającego. Być może to zasługa liniowego rozwoju melodii i nadbudowywania dźwięków, które tak bardzo u Yeasayera lubię. Na koniec wszystko brzmi inaczej niż na początku. Kiedy to się stało?

Przy okazji mała metamorfoza.
Słomka + Glass =... ^__^

Bazą tego makijażu jest granatowy eyeliner w żelu Catrice z limitki Out of Space. Użyłam granatowych i niebieskich cieni z paletek Sleeka (Bohemian i Curacao), granatowych matów Inglota z kolekcji Rainbow (110) oraz cieni z paletki Rimmela (o tej). Brokat, który mam na górnej powiece, to liner Glam Crystals z Collection 2000 (Hustle).

Błyszczący Hustle na granatowym tle.

Zaszpachlowałam się revlonowym Colorstayem, zaróżowiłam trójkątem z Wet'n'wild (Threesome, seria Silk Finish). Na rzęsach między innymi niebieski tusz Golden Rose, o którym więcej w poprzednim wpisie. Usta przyozdabia zdobyczna Brave z Maca, najpewniej przykryta jakimś jasnym błyszczykiem. Kilka rzeczy do poprawy, ale to już moja broszka.

Wiecheć na głowie znowu dłuższy, bo to stary makijaż jest.

Mimo wszystko jestem zadowolona z tego inspirowanego dymka i chętnie zrobiłabym go do ludzi.

Cześć, Ludzie.

No tak, przecież wypadałoby jeszcze zapodać piosenkę. Moim zdaniem jest w sam raz na późną porę, więc jeśli jeszcze tam siedzicie, posłuchajcie. Ciekawa jestem Waszych spostrzeżeń.




Mam nadzieję, że ta podróż była udana.
Dajcie znać.

(Jeżeli macie ochotę na więcej, zapraszam do zakładki Inspirowane muzyką).

Buziaki,
Słom

piątek, 20 września 2013

Mam znowu doła

Czujesz to? Pachnie jesienią...

Ostatnio marudziłam, że sleek taki nijaki, że już nie cieszy jak kiedyś... to się dziady tym razem postarały. Patrzcie ich teraz: wintydż fioletami babom z mózgów wodę robią. W ten oto sposób słota, drogie panie, jesienna słota nastała!

Oznajmiam wszem wobec, że bardzo mnie kusi zakup nowej palety, łypię na nią prawie pożądliwie od pewnego czasu, wystarczy, że się przypadkiem nieszczęsna w pole widzenia napatoczy, o co zresztą nietrudno, bo wszędzie małpy pełno. Nie można być jednak takim miętkim i na wpływy podatnym, oj nie. Dlatego nieco niepewnie - ale jednak - mówię: stop! I na znak protestu wyciągam coś innego, idealnego na nadchodzącą (nadejszłą) porę roku.

Jestę liścię...
Całe lato odkładałam, aż się wreszcie doczekała swoich pięciu minut. Uwielbiam Bohemian. Nieważne, że jest już stara i trafiła do mnie z późnej wyprzedaży. Grunt, że nadal działa. Widzicie? Jest nie tylko wintydż, ale też rołmens.

Dla przypomnienia.

Chciałabym, żeby tej jesieni częściej gościła na moich powiekach. Wczoraj uparłam się na bordowy i żółty mat, kto wie, co stanie się jutro. Może nic się nie stanie, bo wreszcie zostanę w domu i trochę w nim pomieszkam... Nope, it's not gonna happen. Właśnie sobie przypomniałam, że jutro mam wizytę do zaliczenia.

Tak roztarłam tego buraka, że się różowy zrobił.

Do pomalowania oka użyłam też brązowej kredki Inika. Da się lubić, ostatnio często po nią sięgam, zastępuje mi czerń. Simply, dziękuję za ten spadek! Oprócz tego górne rzęsy przyozdobił niebieski tusz Golden Rose, a dolne - Grashka. Na linii wodnej standardowo Max Factor, tak samo przewidywalny jak baza Hean, która chyba nigdy się nie kończy.

Wybrane cienie.

Także mój plan wygląda następująco: skupiam się wytrwale na Bohemian, licząc po cichu, że dzięki temu zapomnę o Vintage Romance. A Wy jak tam? Opieracie się czy dajecie za wygraną?

Tak to sobie wykoncypowałam.

Mam nadzieję, że jesień okaże się dla Was kolorowa.
I że nie będziecie śpiewały Jesiennej deprechy z Kurami.


 Do kolejnego zatem!

Buziaki,
Słom


poniedziałek, 16 września 2013

Pianka

Powoli przypominam sobie, jak się nazywam. I że po festiwalu jest życie oraz różne zobowiązania. Dlatego dzisiaj kilka słów o piance, którą otrzymałam do przetestowania na początku sierpnia.

Do cery normalnej i tłustej.

Ściślej rzecz biorąc, chodzi o piankę do mycia twarzy firmy Himalaya Herbals. Z miodlą indyjską (neem) i kurkumą. O ile wiem, co to kurkuma, o tyle miodla indyjska brzmi jak skrzyżowanie miodu z jodłą. Wystarczy jednak uruchomić odpowiednie źródła (google.com), aby dowiedzieć się, że miodla to roślina, która ma właściwości antybakteryjne, przeciwgrzybiczne i antywirusowe, a nie miód na igłach. Pokrywa się to z informacją od producenta.

Zerwałam Polską Etykietkę Razem z Folią. Piszę od Wielkich Liter, bo Mogę.

Jeśli chodzi o formę kosmetyku, to do tej pory miałam jedynie do czynienia z pianką do golenia i pianką w wannie, ewentualnie z piankami marshamallow, tutaj akurat w celach czysto spożywczych. Pianka do mycia twarzy brzmi na pewno lekko i delikatnie, czyli zachęcająco, bo przecież chcemy, żeby nasza cera pozostawała po takim myciu oczyszczona, ale nie podrażniona. Producent czyta nam w myślach i zapewnia: nie wysusza i nie powoduje nieprzyjemnego wrażenia ściągnięcia. Kupujemy?

Pianka.

Jeżeli tak, to pozbywamy się około 17 złotych, ale w zamian otrzymujemy 150 mililitrów zielonej cieczy, która po naciśnięciu (sprawnie działającej) pompki zamienia się w białą piankę o przyjemnym zapachu, rzekłabym świeżym. Pompka jest oczywiście bardzo higienicznym i wygodnym rozwiązaniem, za co duży plus się należy, tak samo zresztą jak za opakowanie wszystkiego w folię zabezpieczającą, która uniemożliwia wścibskim klientom zaspokojenie ciekawości.

Pompka, która mnie nie zawiodła.

Folia, która kurczowo trzymała się butelki.

Po ten produkt sięgałam przeważnie dwa razy dziennie, przeważnie po dwa naciśnięcia spustu rano i wieczorem, bo ilość piany po jednym naciśnięciu wydawała mi się zbyt skąpa. Kosmetyk uważam za wydajny: minął już ponad miesiąc stosowania, a ja nie zdążyłam zużyć dwóch trzecich. Na podstawie tego, co zużyłam, wyrobiłam sobie opinię. Niestety, nieco sprzeczną z zapewnieniami producenta. Owszem, pianka oczyszcza skórę, ale jeżeli nie przetrę twarzy tonikiem i nie wklepię kremu - ściągnięcie skóry murowane. Nie zauważyłam również, aby moja cera miała się lepiej przy regularnym stosowaniu pianki z miodlą. Nie ma się jednak gorzej - a to chyba także warto podkreślić.

Podwójna porcja jest ok.

Piana, która powstaje z zielonego płynu, składa się gęstej sieci maleńkich pęcherzyków i po wyciśnięciu powoli rozpuszcza się na dłoni. Gdy odwiedzałam Jeża, podebrałam jej trochę decubalowej pianki i zauważyłam, że tamta przy myciu potrafi nawet zamienić się w żel, zwłaszcza gdy twarz jest zwilżona zbyt oszczędnie. Himalaya tego nie robi. O różnicach nie będę się jednak rozpisywać, bo te kilka użyć to zdecydowanie za mało. Chociaż sama jestem bardzo ciekawa, jakie one są.

Przez pierwsze trzy tygodnie używałam równolegle pianki Himalaya i mydła Aleppo, to znaczy jedną połowę twarzy myłam mydłem, a drugą pianką, tak z ciekawości. Nie zauważyłam, by moja skóra reagowała różnie na te produkty. Poza tym nie używałam i nie polecam stosowania pianki do demakijażu, bo sobie z tym nie poradzi. Nie takie jest jej przeznaczenie. Ja najczęściej wykonywałam demakijaż przed myciem, potem oczyszczałam twarz pianką i po przetarciu twarzy tonikiem sprawdzałam, czy płatek jest czysty. Zazwyczaj był. Jeżeli nie - myłam jeszcze raz i wtedy wszystko było już w porządku.

Skład. Wyciąg z miodli wysoko na liście, zaraz po myjącym i spieniającym ALS.
Brak parabenów, ale jest BHT, którego wiele z Was się wystrzega.

Podsumowując, nie jestem oczarowana, ale rozczarowana też nie. Pianka na pewno myje, odświeża i napina, a przy tym jest bardzo wygodna w użyciu i wydajna. Niestety trochę ściąga moją skórę, więc po każdym umyciu sięgam po tonik i krem nawilżający. I chyba to najbardziej zniechęca mnie do zakupu kolejnego opakowania.

A Wy czym myjecie swoją twarz?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...