sobota, 31 marca 2012

Promiskuityzm, czyli moje przygody z pięcioma jegomościami (część 3)


Owszem, to już trzecia część historii o słomkowej rozwiązłości. I zarazem ostatnia. Będę się streszczać, bo z różnych względów chcę zaliczyć dzisiaj aż trzech delikwentów (szalona :3). O poprzednich dwóch pisałam tutaj: część 1 i część 2. Koniecznie zajrzyj do części 1, jeśli jeszcze nie znasz mojej kremacyjnej filozofii. To ważne, bo Twoje podejście i Twoja skóra różnią się od mojej.
 

Planet Spa: Śródziemnomorski krem do ciała z oliwką (Avon)
200 ml / 49 zł (ale pamiętajcie o nieustających promocjach)

Nie sugerujcie się kolorem zawartości.
W środku są już inne skarby.

Jego deklaracja
 
Ech, coś czuję, że dzisiaj nie będzie tak wesoło, jak poprzednio. Chociaż… 
Luksusowy [sic!] krem z prawdziwą oliwą z oliwek, który nawilża, wygładza i zmiękcza skórę.  

Moja reakcja
  
A niby gdzie ten luksus? Opakowanie ma raczej zwykłe, bo plastikowe, przezroczyste i z dokręcanym wieczkiem. Owszem, nienachlane takie, ale luksusem nie trąca. To może zawartość? Czy ja wiem? Kremik jest przyjemny, ale szału nie ma. Polubiłam go za lekką konsystencję (choć chyba nie ogarnę nigdy tego trendu na drobinki/granulki w smarowidłach do ciała...), szybkie wchłanianie i brak uczucia lepkości. Pokochałam natomiast za zapach, który przez pewien czas po posmarowaniu utrzymywał się na skórze i mile łechtał moje nozdrza. Oliwkowy kremik rzeczywiście nawilża, wygładza i zmiękcza skórę, ale odniosłam wrażenie, że raczej delikatnie niż superintensywnie. Tak czy siak było nam fajnie i myślę, że moglibyśmy jeszcze do siebie wrócić. Zwłaszcza w cieplejszych miesiącach.

Już wiem, gdzie ten luksus. W cenie. 49 złotych? Ktoś tu chyba ma wesołego lekarza, który przepisuje mu wesołe tabletki. Żeby to jeszcze jakieś wydajne było, ale nie... Avon: cena regularna ni z gruchy, ni z pietruchy, a potem non stop jakaś promocja. Żebyśmy się skusiły. Brzydko, brzydko. Chociaż kremik przyjemny. 

Popaczta sobie jeszcze, gdzie w składzie jest ta prawdziwa oliwa z oliwek. Yhy.  

Składzik: Aqua, Isopropyl Palmitate, Myristyl Myristate, Hydrogenated Vegetable Oil, Dimethicone, PEG-40 Stearate, Glycerin, Cetearyl Alcohol, Hydrogenated Polyisobutene, Steareth-2, Glyceryl Stearate, Olea Europaea Oil, Parfum, Mannitol, Carbomer, Cellulose, Disodium EDTA, Methylparaben, Sodium Hydroxide, Hydroxypropyl Methylcellulose, Phosphoric Acid, Tocopheryl Acetate, Olea Europea Leaf Extract, Alcohol Denat., Sodium Lauryl Sulfate, CI 77288, CI 15510, CI 42090, CI 47005.



Wellness & Beauty: Mleczko do ciała wanilia i makadamia (Rossmann)
200 ml / ok. 5 zł 

W pełnej gotowości!

Jego deklaracja  

Według producenta daje poczucie równowagi i komfortu. (W sam raz dla pań znajdujących się w stanie delikatnego upojenia alkoholowego, jak mniemam).

Poza tym ma działać pielęgnacyjnie [jak?], oczarowywać delikatnym zapachem wanilii oraz trwale chronić skórę przed wysuszeniem dzięki zawartości witaminy E oraz pielęgnujących olejków z migdałów i jojoby.

I jeszcze to: Szczególnie kremowa formuła pozwala na delikatne smarowanie i powoduje, że skóra staje się miękka i gładka. Oj, zweryfikujemy. 

Przeznaczone do skóry suchej i normalnej.

Gęste to mleczko...

 Moja reakcja

Nie pierwszy raz cię miałam i pewnie nie ostatni! Lubię niektóre mazidła z serii Wellness&Beauty, bo a) ładnie mi pachną, b) są super tanie. Już sama cena regularna jest bardzo przystępna, a przecież Rossmann często i gęsto urządza kuszenie promocjami. Myślę, że śmiało możecie próbować, tylko uważajcie, bo zapachy są raczej intensywne i na długo przylegają do skóry, a nawet do ubrań. Czyli tragedia, jeśli zapach jednak nie podpasuje albo po prostu zbrzydnie. Zwróćcie też uwagę na nazwę smarowidła, które ściągacie z półki, bo możecie kupić Bodylotion albo Bodymilk. To pierwsze ma lekką konsystencję i wchłania się ekspresowo, natomiast przy drugim (na przykład przy mojej wanilii i makadamii) trzeba uzbroić się w cierpliwość. Delikatne smarowanie? Raczej długie masowanie. Pamiętajcie, że wybrana wersja zapachowa ma zawsze tylko jedną formułę. Chlip.
 
Na skórze pozostaje lepka warstewka, ale bez przesady, nie jest to plama oleju. Po kilku, kilkunastu minutach lepkość znika. Zostaje zapach i gładka skóra.

Jeśli jesteście wyjątkowo przesuszone, raczej nie próbujcie. Skład (o ile dobrze rozumiem) nie powala na kolana, a nawilżenie jest moim zdaniem doraźne, chociaż w swej doraźności skuteczne. Pamiętam, że któregoś dnia uczułam suchość na pośladach. Pognałam do łazienki na smarowanie i od razu zrobiło się miło, ptaszki zaczęły ćwierkać, a słoneczko świecić na całego. Razem z pupą doznałyśmy ulgi oraz nieba.

Nie robiłabym sobie nawilżającej kuracji tym specyfikiem. Ale od czasu do czasu jest okej.  

Składzik: Aqua, Isopropyl Palmitate, Ethylhexyl Stearate, Glycerin, Polygliceryl-4 Diisostearate/ Polyhydroxystearate / Sebacate, Simmondsia Chinensis Seed Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Parfum, Magnesium Sulfate, Zinc Stearate, Sodium Benzoate, Alcohol Denat., Potassium Sorbate, Tocopherol, Tocopheryl Acetate, Citric Acid, Linalool, Phenoxyethanol, Vanilla Panifolia Fruit Extract, Citronellol, Hecyl Cinnamal, Geraniol, Coumarin, Butylphenyl Methylpropional, Amyl Cinnamal, Limonene, Macadamia Ternifolia Seed Extract



Naturals: Balsam do ciała „Kwiat cytryny i bazylia” (Avon)
200 ml / 17 zł (ale oczywiście polujemy na promocje)

Źródło: http://www.avon.sklep.pl
(Moja butla została zmasakrowana)

Jego deklaracja

Na opakowaniu znalazłam taką oto lakoniczną informację: Zawiera wyciągi z cytryny i bazylii. Pozostawia skórę miękką, sprężystą i gładką przez cały dzień. I wsio.

Moja reakcja

Zapach, zapach, zapach. Dla tego przewrotnego zapachu zamówiłabym jeszcze raz, choć nie jestem pewna, czy moja wersja jest jeszcze dostępna. Ale jeśli mnie zaciekawi coś inszego, nie omieszkam przygarnąć. Smary z linii Naturals mają to do siebie, że mnie zapachowo nęcą. Nawilżają natomiast słabo. Powiedziałabym, że bliżej im do odświeżania, niż do nawilżania. Poza tym nazwa całej serii to pic na wodę fotomontaż. Ten balsam jest tak natural, jak mój uśmiech, gdy mam do czynienia z tłumem nadgorliwych ekspedientek...

Więcej nie napiszę. Tyle miejsca na moim blogu mu wystarczy.

Składzik: Aqua, Glycerin, Paraffinum Liquidium, Stearic Acid, Glyceryl Stearate, Dimethicone, PEG-100 Stearate, Phenoxyethanol, Parfum, Petrolatum, Cetyl Alcohol, Methylparaben, Carbomer, Potassium Hydroxide, Disodium EDTA, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Alcohol Denat., Citrus Medica Limonum Extract, Ocimum Sanctum Leaf Extract, Potassium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid, CI 47005, CI 60730, Beznyl Alcohol, Citral, Hydroxycitronellal, Butylphenyl Methylpropional, Linalool, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Limonene

Serię kochasiową czas zakończyć.
W następnym poście postaram się zamieścić więcej zdjęć niż moich stęków. Dla równowagi.

środa, 28 marca 2012

Sleekomania: Storm

Dzień dobry!


Czyli drugi makijaż do sleekomanii.




Tym razem na pędzlowe smyranko załapał się sztormiak. Czy raczej burzówka.
Ale nie że w całości. Połowicznie:


Uznałam, że trzeba pociągnąć za cugle i trochę przystopować konia, który mnie poniósł, gdy pierwszy raz przypuszczałam atak na paletkowy stosik. Chyba się wtedy zagalopowałam.
Ale czy to źle?

Wytrzeszcz. Ale nic nie dzieje się bez przyczyny... 

Z radości mniejszych i większych: natknęłam się ostatnio na informację, że MAC zamierza wprowadzić się do Trójmiasta. Nie chcę zapeszać, ale trochę przebieram nóżkami. Byłoby fajnie mieć ich salon w pobliżu. Chyba miło się żyje ze świadomością, że zawsze można sobie pójść na radosne macanie i obślinianie interesujących cieni. A potem, myk, cichaczem do Inglota po bardziej lub mniej udany odpowiednik.
Słomczaku, takie rzeczy!
Tylko niech zatrudnią jakichś ludzi z krwi i kości. Bo wszędzie pełno nieogarniętych mimoz o spojrzeniu krytycznego capa. Skąd oni je biorą? Pewnie w ogłoszeniu piszą: 

praca w charakterze mimozy
na pół etatu
drugie pół
większe pół
jako krytyczny cap.

No już nieważne. Niech po prostu otworzą.

Hmmm...

Inna sprawa: nie wytrzymałam (nie krzyczcie na mnie, proszę) i postanowiłam zaopiekować się kolejną paletką...
Teraz tylko malować i wrzucać.
Ale czy aby Wam to bokiem nie wyjdzie?

Tak wychodzi bokiem prawym.
A tak lewym.
Och, późno się zrobiło. Uciekam.
Do następnego.
Cmok.

niedziela, 25 marca 2012

Bliźniaki?

Nie ma takiego leniuchowania w niedzielę! Co za dużo, to niezdrowo. Dlatego przyszłam postymulować nasze szare komórki.
Rozgrzewamy zwoje i bierzemy się do roboty. Dzisiaj szukamy różnic:

Tak, dwa różne lakiery.

I co? Już się dopaczałyście?

Dobrze, dobrze, bez stresu, już tłumaczę.
By zrobić słoczyk z pierwszego piętra, skorzystałam z resztek odlewki (dzięki Simply :*) zapewne doskonale Wam znanej Alei gwiazd od Colour Alike. Na parterze tymczasem zamieszkał mniej wszędobylski delikwent. No, dalej, przedstaw się Paniom.

Smart Girls Get More 41

Oho, wpadłyście kiedyś na tę markę? Jeśli nie, to poszukajcie, czy nie macie w mieście Textil Marketu (takie Pepco trochę), bo to właśnie w Textil Marketach dorwiecie kosmetyki Smart Girls Get More - wśród nich lakiery, tusze do rzęs i błyszczyki. Niczego więcej nie zarejestrowałam, ale niewykluczone, że jest tego więcej.

Wracając do porównania: lakiery wyglądają niemalże identycznie. Okej, jeśli się uprę i pomaluję jeden przy drugim, to zauważę, że Aleja gwiazd jest może ociupinkę ciemniejsza, co - jak sądzę - wynika z tego, że ma nieco mniejsze glasflekowe drobiny. Ale kurza twarza, bez przesady, uważam, że tego typu niuanse są ważne dla kolekcjonerek, natomiast ja, prawieprzeciętna zjadaczka lakieru, mogę sobie na pewnym poziomie wyłączyć funkcję rentgena. Popatrzcie jeszcze raz. Żeby bliźniakom dwujajowym z różnych ojców było weselej, dodałam im podrzutka, czyli Gunmetala, o którym pisałam tutaj.

Wesoła rodzina. Prawie że Adamsów.

Szara strefa.

Niestety nie mogę porównać obydwu lakierów pod względem innych właściwości, ponieważ odlewka Alei zgęstniała i nie bardzo ma ochotę odkleić się od dna butelki. Zresztą nie wiem, czy starczyłoby jej na wszystkie paznokcie. Najlepiej zajrzyjcie do Simply: ona miała nieco więcej przyjemności z tym limitowańcem.

Smart Girls Get More 41 w akcji i w mocnym słońcu.

Dobra Słomiś, nie dramatyzuj, możesz przecież zestawić ceny.
Za 8 mililitrów Alei zapłacimy teraz 9,49 zł (mamy kryzys kryzys kryzys), a za 7 ml Smart Girls Get More nr 41 jedynie 4,99 zł. Kalkulowanie pozostawiam Wam, Waszym kalkulcom i rozsądkowi.

Przyciąga spojrzenia. Nie mówcie, że nie. Same spojrzałyście :P

Nie wypowiadam się na temat trwałości SGGM nr 41. Nosiłam go zdecydowanie za krótko. Żeby ładnie pokryć paznokieć (funkcja lakierowy pedant nie chce się wyłączyć), potrzebowałam trzech warstw. Pędzelek równa się mało wygodny badylek, ale takim lakierem naprawdę trudno zrobić sobie krzywdę -  nie rozlewa się po skórkach. Wysycha całkiem szybko, a ewentualne dziabnięcia lub nieplanowane stempelki są mało widoczne na roziskrzonym, drobinkowym tle.


Także tego, nawrzucałam Wam trochę, więc już sobie pójdę do innych zajęć.
Pozdrawiam wszystkie Czytelniczki (wszystkich Czytelników?) i wyciągam posrebrzaną grabę na powitanie nowych Subskrybentek (Subskrybentów?). Proszę się rozgościć i indżojować na całego!

Moja dłonia. Moje łapsko.
(Siakieś takie grubawe, c'nie?)

wtorek, 20 marca 2012

Hello Shitty

Muszę mieć cel, gdy wychodzę na spacer. Łażenie dla samego łażenia nie kręci mnie aż tak bardzo. Na szczęście w dość przyzwoitej odległości od domu postawili mi kauflanda, w którym często zaopatruję się w swoje ulubione robaczywe jogurty i inne cuda na kiju. Nawiasem mówiąc, jest to kaufland z kioskiem. Kiosk jest ważny. Padła w nim ostatnia duża wygrana w totka: rekordowe trzydzieści trzy miliony siedemset osiemdziesiąt siedem tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt sześć złotych. I 10 groszy.

Nie rozdrapujmy ran.

W minioną niedzielę rozpasałam się przy pierwszym makijażu do sleekomanii, a potem doszłam do wniosku, że mam ochotę się przejść. Aby jednak zachować pozory przyzwoitości i nie straszyć napotkanych ludzi (Rodziciel, przyjąwszy pozycję horyzontalną na wprost odbiornika telewizyjnego, ni stąd ni zowąd wyskoczył do mnie z pytaniem, czy ja wiem, kto to jest tapeciara), poczekałam na porę wieczorną. Czmych, czmych i dotarłam na miejsce. A tam takie kwiatki:

Rycina 1. Owszem. Podpaski Hello Kitty, anyone?

Tak jak Wy teraz stoicie przed tą półką, tak i ja przed nią stałam, dochodząc do różnych makabrycznych wniosków związanych z kocimi zwyczajami żywieniowymi. Moja wyobraźnia ruszyła z kopyta, ja wysiadłam.

Tak w ogóle i w szczególe to ja nie rozumiem fenomenu Hello Kitty. Zupełnie do mnie nie przemawia, choć atakuje uporczywie z każdej strony (zob. Rycina 1). Dzielnie się opieram, ale przyznaję, że nie kosztuje mnie to zbyt wiele wysiłku. Skapituluję w chwili, gdy zobaczę papier toaletowy z tym popkulturowym futrzakiem. Najlepiej, żeby się nazywał Hello Shitty.

Tylko nie zrozumcie mnie źle. Szanuję każdego, kto ma bzika na punkcie białej kotki z kokardką i sześcioma wąsami. Ja też miewam bzika na punkcie różnych kiczowatych rzeczy. Dla mnie freakiem jest człowiek, który go nie miewa.

Teraz żałuję, że nie wzięłam tych podpasek. Zachodzę w głowę, jak one wyglądają w środku...

Ale przecież spłukałam się na innym dziale. To znaczy dałam nura do pudeł z rzeczami po 5 złotych (nie śmiejcie się, ostatnio wcale nie śmierdzę groszem) i wśród masy chińskich pierdół - skarbonek, wieszaków, miseczek, łyżek do butów i drewnianych łopatek - znalazłam coś dla siebie.

1. Dwa szklane pilniki plus polerka.

Tylko 5 złotych? Deal życia!

Nie muszę chyba tłumaczyć, że uwielbiam szklane pilniki. Mój stary eksploatowałam tak namiętnie, że jest teraz gładszy od niemowlęcej pupy.


2. Miniaturowa wersja biedronkowego hitu.

No już! Włóż coś!

Większość z Was zaopatrzyła się już zapewne w szufladki z biedzi (poza sezonem dostępne na przykład w teskaczu). Ja też je mam i uwielbiam. Miniaturowa wersja (15x10x12 cm) tak mnie oczarowała swym słodkim portretem w gazetce promocyjnej, że przywdziałam portki i ruszyłam dziarsko na miasto, pomimo ciemnych plam na ślepiach. Ileż ja się naszperałam, ileż namarudziłam!
Ostatnie było. Odseparowane, zakamuflowane. Czekało. Być może na kogoś innego?

Z przypadkowym farszem.
I tyle. Jogurty zachowam dla siebie, a jednego zabiorę zaraz do wanny. Będzie nam razem ciepło, przyjemnie i smacznie. Mam ochotę troszkę się odmoczyć, bo dawno tego nie robiłam.

***

Przy okazji chciałam oznajmić, że zamierzam wziąć udział w kolejnej zabawie. Tym razem u Panny Dominiki. Dajcie się skusić razem ze mną. Po 1 kwietnia podwijamy rękawy i do roboty!


Poza tym witam wszystkich nowo przybyłych! Bawcie się dobrze.

A teraz już żegnam :)

niedziela, 18 marca 2012

Sleekomania: Original



Bo dzisiaj diler dał mi niebieskie tabletki.

Ale po kolei.




Na pewno słyszałyście o sleekomanii. Jeśli nie, odmaszerować do agnesss25.
Tylko wróćcie. Proszę!?

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam o tej zabawie, poczułam się wywołana do tablicy. Popatrzyłam na swoje smutne, zaniedbane paletki. One takie smutne i zaniedbane odpatrzyły na mnie. Chwilę trwało nasze patrzenie, aż w końcu pomyślałam, okej, wiem, czego wam trzeba. Posmutniałyście, boście pędzla dawno nie miały!

Wariatki.

Przed Wami cała moja wesoła kompania. Liczy sobie paletek sztuk osiem. Do niedawna było sztuk siedem, ale kochana Katalina znów postanowiła pobawić się w sponsora. Katalinie posyłam całusy dziękczynne, a Was zapraszam do liczenia.


Zadanie nr 1

Słomka ma 8 paletek. 
Ile makijaży zmaluje Słomka do 30 kwietnia, jeśli wiadomo, że planuje zrobić dwa każdą z nich?




Proste? Proste. Ale zanim podam odpowiedź, popatrzcie na mój pierwszy malunek.

Zaczynam od paletki Original, bo ma u mnie najdłuższy staż. Dostałam ją od Simply, a było to tak dawno temu, że Simply jeszcze nie prowadziła bloga, a moje zbiory kosmetyczne były tak skromne, jak mundurek gimnazjalisty. Po takim czasie pewnie powinnam zutylizować tego skarba, ale cicho tam, nie jestem mejkap artist, a moje oczy nie protestują.

Użyłam tych cieni:



I zmalowałam coś takiego:



Tutaj macie trochę więcej mojego lica:


I jeszcze jeden, i jeszcze raz.



Może być? Może. Odhaczone, idę spać.

Aha, prawie bym zapomniała o odpowiedzi do zadania nr 1!
Odpowiedź brzmi: nie wiadomo. Bo to przecież Słomka.
Chociaż z mnożenia i rachunku prawdopodobieństwa wynika, że będzie ich (liczy liczy) dwadzieścia.
Chyba nie muszę tłumaczyć, że dwa razy osiem równa się dwadzieścia? Bo to przecież słomkowa matematyka - nawet przy mnożeniu zostaje jakaś reszta.
Bonusik tak zwany.

Trzymajcie kciuki!
Chyba że się Wam nie podoba. To nie musicie.
Ale możecie.
Chociaż nie trzeba.
Ale miło by mi było.

sobota, 17 marca 2012

Promiskuityzm, czyli moje przygody z pięcioma jegomościami (część 2)


Najwyższy czas zająć się kolejnym. O pierwszym partnerze wspominałam tutaj. (Jeśli jeszcze nie znasz mojej kremacyjnej filozofii, koniecznie zajrzyj. Wszystko stanie się prostsze).

Oto on.

Masło do ciała Tutti Frutti: Liczi i rambutan (Farmona)
250 ml/ 13,19 zł (promocja na niby)

Jego deklaracja

Czyżby kolejne farmazony od Farmony?

Na początku nie jest tak źle. Po prostu troszeczkę edukacji: „Niezwykle słodkie liczi, uprawiane w Państwie Środka od 2000 lat, to symbol i ulubiony owoc chińskich cesarzy z dynastii Ming”. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że trzy czwarte z nich zeszło na cukrzycę.

Ale patrzmy dalej. Albo nie. Bo ja nie mogę. Weźcie mi proszę wytłumaczcie, co to znaczy, że liczi w połączeniu z rambutanem „nadaje skórze niespotykany, fascynujący aromat upojnej, letniej zabawy”? Bez komentarza, moje Panie, bez komentarza. Zaprawdę powiadam Wam, nie chcecie wiedzieć, co przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o „aromacie upojnej zabawy”. I zapewne wcale nie chcecie tym pachnieć.

Potem chwila odpoczynku na standardowe formułki. Wspominają, że dodali masło shea, dzięki któremu smarowidło ma „głęboko nawilżać, odżywiać i ujędrniać, sprawiając, że ciało staje się zachwycająco miękkie, delikatne i jedwabiście gładkie”. Tak, tak, co innego mieli napisać.

Ano na przykład deserek dla Słomeczki. Czekajcie, zanim to przeczytacie, zgaście sobie światło, zapalcie świeczki i naładujcie baterie do wibratora. Okej, dobra, przesadzam z wibratorem. Farmona da radę bez wibratora. Drogie Panie:

„Bogata konsystencja pieści zmysły, czarne drobinki masują ciało, a zniewalająco słodki zapach egzotycznych owoców uwodzi i relaksuje”.

Tadam!

Ja wiem, że jak się po takim "zachęcającym" opisie zajrzy do składu i zobaczy butyroSPERMUM parkii na drugiej pozycji, to trudno uwierzyć, że to naprawdę masło shea. I nie pomaga fakt, że drzewo, z którego owoców (a właściwie ich nasion) wyciska się to cenne, białe mazidło, nazywa się, uwaga, uwaga, MASŁOSZ PARKA. Kuźwa, MASŁOSZPARKA. Czy Wy słyszycie to, co ja?

Masłoszparka.

Moja reakcja

Musiałam mieć specjalną melodię, żeby po niego sięgać. Przede wszystkim dlatego, że to masło naprawdę jest masłem, z deczka różowawym co prawda, ale nadal masłem, które trzeba wcierać i wcierać, aby dobrze się wchłonęło. To nie musi być minus. Ale czasami jest. Razem z tymi czarnymi kulkami. Jestem chyba zbyt gruboskórna na taki rodzaj masowania, a one zbyt upierdliwe, żeby szybko znikać mi z oczu.

Poza tym zapach. Wiem, kwestia gustu, ja akurat nie trafiłam w swój. Na początku nos podpowiadał mi, że fetorek jest całkiem fajny, trochę niespotykany, ale nie minęły dwa dni, a już okazało się, że mister nos miał klapki na nozdrzach, bo zapaszek przerodził się w zbyt słodki i uciążliwy. W dodatku bardzo trwały.

Nie poczułam się ani uwiedziona, ani zrelaksowana, ani wymasowana, ale muszę przyznać, że nawilżał przyzwoicie. Mojej niezbyt problematycznej skórze wystarczyło.

Na wakacje strzelę sobie chyba wersję z melonem (ogórkiem :P) i arbuzem, bo Rodzicielka właśnie uskutecznia i za każdym razem, gdy się posmaruje, mam wrażenie, że zaraz wejdzie mi do pokoju soczysty owoc. Oczywiście nie tak bardzo słodki, jak liczi i rambutan.

Reasumując, zadufanym w sobie, przesłodzonym lalusiom, którzy obiecują niezapomniane doznania, a potem tylko leżą i czekają, aż odwalisz całą robotę, mówię nie. Ale orzeźwiający braciszek to już inna historia.

Flaki: Aqua, Butyrospermum Parkii, Isopropyl Myristate, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Glycerin, Cetyl Alcohol, Paraffinum Liquidum, C1 16255, Parfum, Cera Alba, Cyclomethicone, Glyceryl Stearate, Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Jojoba Esters, Iron Oxides, Acrylates C10-C30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Disodium EDTA, Sodium Hydroxide, BHA, Geraniol, Citronellol, Limonene.

niedziela, 11 marca 2012

My name is melon, ogórek melon

Dokonałam dzisiaj odkrycia, które sprawiło, że nic nie jest takie, jakie było dotychczas:

Melon to ogórek.

Prawda, że to takie oczywiste?

Aha, że niby wiedziałyście.
Mhm.

TO CZEMU ŻEŚCIE NIE POWIEDZIAŁY?!
Chcecie, żebym była głupią Słomką. Foch.

To piękne zdjęcie NIE jest moją własnością.
Znajdziecie je tutaj: http://fastfeast.wordpress.com/2011/05/11/surowka-z-melona-i-ogorkow/
Wraz z przepisem :)


Zjadłabym.
A Wy?

sobota, 10 marca 2012

Punkt widzenia a miejsce siedzenia

Co tam u mnie?
A nic szczególnego. Dalej się miotam.
Pomaluję paznokcie od czasu do czasu. Może nawet trochę częściej. Potem się gapię.

turkus + glassflecki + ja = Wielka Szalona Miłość

Historia jest taka, że razem ze stri trafiłyśmy kiedyś do Centrum Obsługi Konsultantek Avonu. Wbrew pozorom nie jest to twierdza obwarowana zasiekami i każda zainteresowana tudzież zainteresowany może zajrzeć do środka, żeby doświadczyć kosmetyków dostępnych w katalogu. Zakupów nie zrobimy, chyba że należymy do sekty, ale nikt nam nie zabroni pomacać, obwąchać czy skosztować koloru. Prawie jak w sieciówkach. Poza tym podobnie jak w sieciówkach możemy się zakochać od pierwszego wejrzenia.

Dwie butelczyny rzuciły na nas urok, a ponieważ akurat trwała promocja weź 2 za 20 złotych - jeden dla siebie, drugi dla przyjaciółki, dokonałyśmy wspólnego zamówienia. Nasza lakierowa więź została wzmocniona. Jeżeli kochać to nie indywidualnie.

Sequined Turquoise (Avon)

W pierwszej turze przygarnęłam Sequined Turquoise z serii Nailwear Pro oczywiście. Z tej samej linii pochodził Gunmetal, którego obdarzyłam tutaj dość przychylnym opisem. Turkus wywołał we mnie skrajniejsze reakcje. Zgadza się, liczba mnoga, bo była to zarówno bezwarunkowa miłość, jak i biała gorączka. Czy może turkusowa.

Moje nejlsy som hipnotajzin.

Zabezpieczyłam paznokieć odżywką z Barbry i namalowałam dwie warstwy (zdjęcia!). Tak jak w przypadku Gunmetala musiałam działać sprawnie i darować sobie pięćdziesiąt tysięcy pociągnięć, bo groziły prześwity. Podwójna powłoka okazała się wystarczająca, by wyjść z domu i pokazać się ludziom, ale następnego dnia, gdy lakier stwardniał na kamień, uspokoiłam sumienie i wskoczyłam na trzeci poziom.

Nie odnotowałam wielogodzinnego schnięcia. Pomalowałam wieczorem, przejrzałam blogi, skonsumowałam kawałek czytadła i poszłam spać. Żadnej pościeli na paznokciach, żadnych wgnieceń.

Powtórka z rozrywki, czyli ręka trupa dwa.

Nosiłam przez 3 pełne dni (ostatniego dodałam Frosting Top Coat Catrice, efekt poniżej) i mogłabym dłużej, bo starłam jedynie końcówki. Ale oczywiście odezwała się we mnie lakierowariatka i musiałam zmienić kolor.

I zaczęły się problemy. Omatkobosko! Żałuję, że nie sięgnęłam po folię. Zakamuflowany - i to całkiem ładnie - belzebub. Diabelnie źle się zmywa, bo farbuje jak nawiedzony. Wszystko miałam turkusowe - paznokcie, skórki, kawałek biurka i powyciągane dresy. Bluzgałam wsobnie gorzej niż szewc. Choć niepotrzebnie, bo problem doskonale rozpuścił się w ciepłej wodzie z dodatkiem cytryny i oliwy.

Plus Frosting Top Coat (Catrice)

Jaki werdykt? Ja dostałam to, czego chciałam: fantastyczny efekt, który wytrzymał dłużej, niż moje pragnienie zmian. Zmywanie jest kwestią drugorzędną.

Ale żeby nie było. Pamiętaj, że wszystko zależy od Twoich oczekiwań i paznokci. Możesz nie cierpieć koloru lub wykończenia, możesz nie zdzierżyć konsystencji, możesz oczekiwać bezproblemowego zmywania (zapomnij ;P) albo tygodniowej trwałości. Wówczas nawet nie podchodź.

Dla porównania: wrażenia jamapi. Nie przecierajcie oczu ze zdumienia. To ten sam lakier.
Tylko recenzentki się zmieniły.

poniedziałek, 5 marca 2012

Podśmiechu*ki

A ja Wam mówię, że nowy tydzień warto rozpoczynać ze Słomką.
Dlaczego?

Dlatego:




Dobra, dobra.
Nie śmiejmy się już lol.

Dziękuję, że się o mnie troszczycie. Otóż czuję się dobrze, a to wyżej nie jest na poważnie.

To są skutki braku wzornika.
Okej, przyznaję, picia wódki też.
Na szczęście jedno kółko do eksperymentów już mam (Stri :*) i więcej takich podśmiechujków nie będzie.

(A teraz przyznawać się, która pomyślała: "Pogrzało? Z takimi paznokciami do ludzi? Po śledzie, buraki i kartofle?").

sobota, 3 marca 2012

Modry lubi być mokry

Dziś post z gatunku "sponsorowane przez Hexx".
Z tym że Hexx o tym sponsoringu zupełnie nie ma pojęcia. Ale powoli.

Niedawno miałam fazę na - jak to się ładnie nazywa - "makijaże upiększające". Czyli mówiąc po słomkowemu, takie wypierdki, które są, ale ich nie widać (tak ci się, Słomko, wydaje...). Mijał dzień za dniem, leciał delikates za delikatesem, aż wreszcie moje oko nie wytrzymało:
- Daj kolora!
Skoro tak ładnie prosisz.

Dałam kolora.

Z wyborem nie miałam problemu. Otworzyłam jedynkowy składzik i wszechświat natychmiast przestał być tajemnicą. Całym swym wewnętrzem poczułam tę niebieskość, więc postanowiłam ją uzewnętrznić.

Maybelline, Eye Studio Duo, 40 Blue Moon

Hexx już chyba pokumała sytuację. Bo to było tak, że ten cień miał trafić (razem z całą paką pełną skarbów) do Simply. Ale Simply jest tak kochaną kobietką, że wcisnęła mi cienie do łapy i kazała się nimi zaopiekować.
Skoro tak ładnie prosisz.

Z początku tylko sobie patrzyłam.

Podchodziłam coraz bliżej i zaglądałam pod solidne wieczko...



Nieśmiało wyciągałam paluszek po więcej...

Na sam koniec stwierdziłam, że jednak nie ogarniam, i wrzuciłam do składziku. Biedaczysko musiało uzbroić się w cierpliwość i poczekać na lepszy dzień.

Musicie wiedzieć, że nie jestem fanką cieni wypiekanych. Na sucho są zazwyczaj jakieś takie rozmemłane, a ja nie zawsze mam czas na mokrą robotę. A ona naprawdę robi różnicę.

Widzicie, jak się rozochocił na duralajnie?

Jednak warto czasem zmoczyć palec.
(Tutaj nastąpiła wizja macantki moczącej swą wypustkę do drogeryjnych zadań specjalnych i wtykającej ową wypustkę do świeżego opakowania, ale może lepiej to pominę).

Nawet nie próbuję zbudować pełnowymiarowej recenzji, bo muszę się jeszcze pochylić nad tą uroczą, kolorową cząsteczką, która po wymieszaniu robi się szarosrebrna i ma mnóstwo drobin (strach się bać), nieobecnych w jej niebieskim, satynowym przyjacielu. Gdybym miała wybierać w tej chwili, to pewnie poskąpiłabym grosza. Tym bardziej się cieszę, że cień dostałam w spadku.

Więcej zdjęć?
Skoro tak ładnie prosicie...

Otwartość.


Zamkniętość.


Aha, recenzję Hexx możecie obadać tutaj.


Od lewej...

...czy prawej?

Niniejszym kończę dzisiejsze rozpasanie zdjęciowe i informuję wszystkich zainteresowanych: na dolną powiekę przywędrował cień Kobo 502 Pearl Mist z serii Pearl Illusion Eye Shadow. Już go troszkę pokazywałam. Teraz z czystym sumieniem polecam. Genialna sprawa. Ale o tym może kiedy indziej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...