środa, 26 września 2012

Idźcie i pomacajcie

Któż, ach, któż jest bohaterem dzisiejszego posta?

Cukierki?

Oprócz mojego oka, oczywiście...
Ja wiem, że ta zagadka jest tak prosta, że aż boli.

A może jednak tam są cukierki??? Takie... zmielone.

Od ostatniego makijażu minęło stanowczo za dużo czasu, więc pomyślałam, że skoro już się pali, to mogę upiec dwie pieczenie. Oprócz oka skonsumujemy dzisiaj...

Po lewej 02 Reggaeton, po prawej 03 Salsa Cubana. Czemu nie cukierki?!?!

... sypkie cienie z limitowanej edycji Catrice. No przykro mi. Cukierki będą innym razem. Serio.

LE Cucuba nie poruszyła mojej wyobraźni. Z małym wyjątkiem. Dwa razy napotkałam wypełniony po brzegi stand. Dwa razy wyszłam tylko z jednym drobiazgiem, chociaż przyznaję, że za drugim razem wdepnęłam do Natury tylko po to, by dokupić Reggaeton.

Wyżej 02 Reggaeton, niżej 03 Salsa Cubana.

Dokupiłam, bo brzoskwiniowa Salsa Cubana pozytywnie mnie zaskoczyła. Okazało się, że daje całkiem wyraźny kolor na powiece (w przeciwieństwie do tych jasnych pigmentów Kobo) i bardzo przyjemnie rozświetla oko. Stwierdziłam, że nie chcę się dalej opierać pięknym brązom, które wcześniej zostawiłam na półce w Naturze.

Na palcu zawsze intensywniej.

W Cucubie są dwa brązowe sypańce, bardzo do siebie podobne. W drogeryjnym świetle ciężko było dostrzec różnice. Ostatecznie ubzdurałam sobie, że 04 Havana Drum jest nieco bardziej ceglasty i ma mniej złota oraz połysku niż 02 Reggaeton. W sumie chyba nawet dobrze trafiłam. Porównanie znajdziecie tutaj i tu też.

02 Reggaeton oraz 03 Salsa Cubana. Żadnej bazy.

Cienie mają po 2 gramy, czyli tyle samo co duże pigmenty Inglota. Są zdatne do użytku 24 miesiące od otwarcia. Do następnego czwartku kosztują 11,99 zł (zamiast 12,99 zł). Warto się nad nimi zastanowić, pomacać chociaż. Naturalnie, że testery. Egzemplarze na sprzedaż są podwójnie zabezpieczone.

Luz(acki) ajszadoł.
Jedenaste: nie będziesz miał palców cudzych przede mną.

Po pierwszych testach mogę powiedzieć krótko, że zapowiada się na przyjaźń. Cienie dobrze się rozcierają, ale uważajcie na policzki - w końcu to sypańce i małe co nieco może nam wylądować trochę niżej, niż byśmy chciały. Jednakowoż w granicach rozsądku. Co się zaś tyczy opakowania, drażni mnie osłona w postaci małego siteczka. Okazuje się, że cień jest introwertyk i niezbyt chętnie wychodzi na zewnątrz. Ale z tym też da się żyć. Ostatecznie można spróbować pozbyć się onieśmielającego siteczka.

Na zachętę smarowanko:


Jak nietrudno zgadnąć, w wewnętrznej części powieki 03 Salsa Cubana, a w zewnętrznej 02 Raggaeton.



Sięgnęłam również po Au Naturel Sleeka oraz płynny liner Catrice 040 Go, Get Bronzed (niestety wycofany).



Czyżby ombre?!

 Czujecie się zainteresowane?
A może już macie?
Dość...

poniedziałek, 24 września 2012

Love or Hate?

Jesienny Kazik w zupełnie niekazikowej odsłonie. Dla otuchy mimo wszystko.


Tak, ja też to poczułam. W Lidlu nie ma już słonecznika i kukurydzy. Herbata szybciej stygnie, ale to akurat zaleta. Z lodówki wyłowiłam resztkę malin i zrobiłam sobie drugie śniadanie. Jogurt, kwaśna śmietana do smaku. Razem z melancholią zaplątało się jakieś musli i kilka kropli miodu na jej osłodę. Miód, słoik lejącego się, brązowozłotego miodu - kolejna zaleta.

Maliny też wlazły pod kołdrę.

 Skoro na talerzu tak słodko, a w blogosferze jeszcze słodziej, ja również postanowiłam sypnąć cukrem.


Ciastkiem zaskoczyła mnie najpierw Siulka, a potem o moją figurę zadbały Simply i Katalina. Dziewczyny wrzucają do sieci świetne posty (i mają dłuższy staż niż ja, więc pewnie doskonale je znacie), koniecznie zajrzyjcie.

Rzadko odpowiadam na tagi, ale ten jest mało kłopotliwy, dlatego tym razem nie zamierzam przerwać łańcuszka. Które blogi lubię? Wszystkie te, które obserwuję i umieszczam w pasku bocznym. Poza tym przyznaję, że bardzo szybko przekonuję się do dobrego stylu. Chodzi mi o język - bluzki i makijaże sobie noś, jakie chcesz. Jeśli blog jest dobrze pisany, ja to kupuję. Poza tym lubię ładną oprawę graficzną, dobre zdjęcia (kto nie lubi?). Dostajesz bana, gdy notorycznie krzywdzisz polszczyznę, i to nie dlatego, że masz problem i potrzebujesz pomocy, ale dlatego, że to ja jestem skrzywiona.

Dzisiaj chciałabym wyróżnić tylko pięć babek, bo taki mam humor (pięć to dobra cyfra, a kolejność jest przypadkowa):
  • Olgitę - żeby miała co wciągnąć, gdy ją napadnie boredom hunger. Poza tym niech dalej świetnie pisze, bo każdy jej post robi mi dobrze. Tak, językiem. Bingo!
  • Malowaną Lalę - bo jej malowany kącik ma stanowczo za mało czytelników.
  • Hedgehog Girl - bo to jest pisanie, a nie pisanina. Z dystansem, z ironią. Przybywam i nie opuszczam!
  • Diggerową - Diggs ma dwa blogi, a ja świadomie linkuję ten pierwszy, bardziej pamiętnikarski, bardzo soczysty, treściwy, świetny, a z każdym kolejnym zdaniem i każdą muzyczną inspiracją jeszcze lepszy. I nie dlatego, że nie lubię tego drugiego. Nie umiem docenić, bo... nie mam dobrego nosa.
  • Hatsu-Hinoiri - bo każde zdobienie to dzieło sztuki i opad szczęki.

Już. Jeśli ktoś nie dostał dziś ciastka, to niech nie bierze tego do siebie. Uwielbiam Was wszystkie! Smacznego!

No właśnie.

sobota, 22 września 2012

Spoza listy

Ostatnio było dużo drogo i dużo czytania.
Dzisiaj nadal sporo monet, ale mniej literek. Tam sięgam, gdzie mój portfel nie sięga. Aż rozum się łamie.


My z czerwienią to mamy różnie. Zapominamy o sobie na długie tygodnie, a potem nagle gorący romans i mnóstwo westchnień. Czerwień jest taka klasyczna i z klasą, że chyba wychodzi nam z tego jakiś mezalians... Może dlatego nie wytrzymujemy ze sobą zbyt długo.

W każdym razie na ostatniej schadzce było tak:

Bad Romance. Ra-ra-ra.

Ekscytacja spotęgowana, bo to pierwszy raz. Z lakierem Essie. Choć ja żadnego lakieru Essie nie posiadam, taki paradoks. Ten tutaj wypożyczyła mi Simply.

I w słońcu, i w cieniu.

Myślę sobie, że lakier jest spoko. Chociaż w pierwszej chwili zaskoczyła mnie jego konsystencja, ponieważ jest dość rzadki. Musiałam się go nauczyć. Na szczęście po dwóch paznokciach było już z górki, nawet doszłam do wniosku, że płynność to jego zaleta, o ile nabiera się na pędzelek niewielką ilość. Jednakowoż 35 złotych za butlę?! Essie, wat r u doin? Essie, staaaaahp!!!

Tło ma za zadanie pokazywać, ile lakierów Essie zamierzam sobie kupić w najbliższej przyszłości.

Ale naprawdę. Po trzech dniach lakier postanowił odinstalować się częściowo ze wskazującego palca prawej ręki. Zdziwił mnie ten maleńki ubytek, ponieważ zazwyczaj nie mam problemów z odpryskami. Być może to wina bazy Peel Off z Essence. Tylko że te poprzednie dwa czy trzy razy nie robiła takich numerów.

Oprócz Essie użyłam białego Miss Selene 104 oraz czerwonego lakieru Konada do stempli. Wzorek udaje pękacza, ale tak naprawdę jest z płytki Konad m73. Wszystko utrwalone i w ekspresowym tempie wysuszone seszem.


Aha, lakier zwie się A-list.

środa, 19 września 2012

Zleoreksuj się

Przed nami sporawa recenzja, dlatego - bez zbędnych ceregieli - piszemy i czytamy.
Obiecuję, że tym razem spróbuję do rzeczy.

Co to jest?

Ano to.

Bierzemy się za dermokosmetyk, który otrzymałam do testów od Abacosun, a który został wyprodukowany w Izraelu. Chodzi o Leorex Pure, maskę dla cer problematycznych. Leorex, jak zdążyłam wybadać, specjalizuje się w kosmetykach głównie przeciwzmarszczkowych, jednocześnie oczyszczających. Ma działać fizycznie, a nie chemicznie (czy magicznie...). Wszystko za sprawą nanocząstek krzemionki i unikalnych, opatentowanych nanotechnologii. A jakże. Tylko żeby efekty nie było nanowidoczne.

W linii Leorex Pure przeniesiono środek ciężkości z prasowania na oczyszczanie, bo oprócz krzemionki wpakowano elektrolity (naprawiają uszkodzoną skórę, chronią przed bakteriami i wirusami). W skład linii wchodzą:
Maska, według zapewnień producenta, absorbuje i usuwa nadmiar sebum oraz pobudza naturalne zdolności organizmu do odnowy. Efekty oczyszczania powinny być widoczne już po 2-3 tygodniach (badano ją na ochotnikach w szpitalu Elisha w Izraelu i takie były efekty). Cytuję: Z reguły stan skóry trądzikowej polepsza się po 30 dniach i nawet kiedy przerwana jest kuracja obserwuje się dalszą poprawę przez kolejne 30 dni. W produkcie znalazły się sole z Morza Martwego (zapewne wspomniany elektrolit, ale co ja tam wiem), aloes, witamina E oraz A.Więcej info na stronie dystrybutora.

Jak to wygląda?

Kartonik zawiera 25 saszetek. Każda ma w sobie 3,3 grama preparatu. Moim zdaniem idealna porcja na jedno użycie. Poza tym saszetki są zarówno praktyczne (w podróż nie trzeba zabierać całego opakowania), jak i higieniczne (otwieram, zużywam, nie pakuję do środka niepotrzebnych bakterii). Tylko ja taka niezdara, że prawie zawsze sobie trysnę tam, gdzie nie trzeba (zboki siedzą cicho!).

Rozsypało się.

Zawartość saszetki jest biała, ma konsystencję lekkiego musu (cicho, mówiłam!). Pachnie tak świeżo-chemicznie. Nie przeszkadza.

Wyciśnięte z saszetki.

Jak to stosować?

Najpierw ugniatamy saszetkę, żeby produkt zrobił się płynny, potem otwieramy (staramy się nie tryskać, trololo), nakładamy na czystą, zwilżoną twarz, odczekujemy 10-15 minut, aż mazia stanie się pudrowa i zmywamy. Tadam! Skróconą instrukcję obsługi znajdziemy na każdej saszetce.

Proste? Proste.

 Przez pierwszy tydzień nakładamy codziennie. Potem co 2-4 dni.

Moja kuracja...

Zaczęła się 30 lipca i trwa do dziś. Przez pierwszy tydzień nakładałam maskę codziennie, potem robiłam sobie mniejsze lub większe odstępu, zgodnie z zaleceniami producenta.

Znów sobie obsmarowała usta. Ja nie mogę...

... i spostrzeżenia

Przyznaję, że liczyłam na fajerwerki i trochę się zawiodłam. Głównie dlatego, że produkt kosztuje wiele monet. 316 złotych za 25 saszetek to dla mnie obecnie tak zwana zawysokapółka (już widzę Wasze komentarze). Musiałabym być pewna, że wydarzą się cuda, gdybym miała wydać tyle pieniądza na maskę. I na pewno nie zrobiłabym tego lekką ręką.

Ale gdy teraz patrzę na zdjęcia z ulotki, które pokazują efekty czterotygodniowej kuracji na twarzach osób zmagających się z trądzikiem, to widzę, że u mnie wyszło podobnie: skóra owszem wygląda lepiej, ale niestety nie idealnie. Zresztą ocenicie same.

Bardzo podoba mi się efekt doraźny. Po zmyciu maski twarz jest odświeżona, zmatowiona, skóra napięta i gładsza, a kremy szybciej się wchłaniają (nawet te tłuściochy).

Producent ostrzega również, że podczas pierwszego tygodnia kuracji na skórze może pojawić się więcej zmian i możliwe jest odczucie szczypania. Objaw ten świadczy o rozpoczęciu procesu skutecznego oczyszczania skóry i nie powinien niepokoić.

Fakt, szczypanie było. Nie tylko w pierwszym tygodniu, ale właściwie za każdym razem. Czasami mniej, czasami bardziej. Dla mnie do przejścia.

Pierwszy tydzień nie przyniósł żadnego wzmożonego wysypu, tylko troszkę lepiej wyglądającą skórę - zmniejszone zaczerwienienia, mniej zaskórników. Niestety, podskórne gule nadal siedziały na miejscu.




Obserwowałam swoją skórę przez niecałe dwa miesiące i niestety stosowanie maski nie uchroniło mnie przed różnymi smuteczkami. Tak sobie zawsze myślę: co może taka jedna maseczka albo jeden kremik? Co z tego, że chwycę po genialny produkt, skoro nadal będę stosować ten, który potajemnie niekorzystnie działa na moją skórę? A dieta? A środowisko? Tryb życia? Hormony?
Pod koniec sierpnia zaczęłam zabawę z OCM i odrzuciłam kosmetyki, które wzbudzały moje wątpliwości. Odnoszę wrażenie, że to dobry wybór. Zobaczymy, co będzie dalej.

Stan na dziś wygląda tak:



Wnioski

Gdyby ktoś zapytał mnie: "Czy mam kupić?", odpowiedziałabym: "A co tam słychać u Twojej kosmetyczki?". Choć przyznaję, że z chęcią spróbowałabym kuracji całą serią. Może kiedyś.
  


Bebechy: Purified water, Dead Sea Salt, Silica, Popylene Glycol, Methylparaben, Retinyl Palmilate, Aloe Barbadensis (Aloe Vera) leaf powder, Tocopheryl Acetate, Iodopropynyl Butylcarbamate.

Nie testowany na zwierzętach.

poniedziałek, 10 września 2012

Zajedwabisty?


Powiem Wam.
Jakiś czas temu Violl zamieściła u siebie moją gościnną recenzję.
Pomyślałam, że skoro już wypociłam, to zamieszczę ją również tutaj
Miłej lektury!

Marka Sanoflore, czy raczej L'Oréal w odsłonie dla biofilów, wypluła na sklepowe półki Jedwabisty żel pod prysznic z sokiem z Cytryny Bio. Bez mydła, bez parabenu, bez barwników. Wam też jedwabisty rozbrzmiewa w uszach innym, nieco mniej subtelnym przymiotnikiem wyrażającym aprobatę? Sprytnie. Tylko czy aby na pewno ten żel jest... zajedwabisty?

Nie pijemy, tylko myjemy.

Opakowanie wzbudziło moją sympatię. Zerwałam zabezpieczającą folię (hurra, nikt przede mną nie zaglądał, hurra) i cytrynowa tubka trafiła do łazienki, gdzie od ponad miesiąca nieustannie staje na głowie, żebym każdego dnia bez problemu mogła wydobywać jej zawartość. Nie zużyłam jeszcze do końca, została jakaś ćwiartka - co widzę dzięki temu, że tubka jest transparentna – ale czuję, że nie będę miała trudności z wyciśnięciem ostatniej kropelki. Miło.

Żel pachnie do mnie lemoniadą. Skórką cytryny prawdziwszą niż te oszusty pakowane do różnych środków czystości. Oni tam się chwalą nawet, że zapach w 100% pochodzenia naturalnego. Okej. I jeszcze tym, że dodali brązowego cukru i jakiegoś trawska (wetiwerii). Ja tam prosta dziewka jestem, wiem tylko, że mnie ta woń orzeźwia i odświeża. I że z umytego ciała szybko się ulatnia.  

Niespłukiwalna etykietka.

A teraz wyznam Wam tajemnicę: przy żelach najczęściej sięgam po myjkę. W przypadku pana jedwabistego sprawdziła się wyśmienicie. Wystarczyła kapka, żeby dobrze się pienił (SLS). Próbowałam samą ręką, bez oprzyrządowania myjącego. Próba oczywiście oczyszczająca, ale niezbyt satysfakcjonująca.

Z początku wydawało mi się, że żel trochę mnie podsusza, ale dla świętego spokoju zrobiłam test i na kilka dni odstawiłam wszelkie pokąpielowe nawilżacze i natłuszczacze. Oprócz tego, że dziwnie się czułam na miniodwyku, nie zauważyłam, aby moja skóra jakoś na tym ucierpiała.

Wydajność? Jeśli uważnie czytacie i dobrze liczycie, to wiecie, że miesiąc regularnego mycia kosztował mnie 3/4 tubki. Powiedzmy, że ujdzie…

Mówiąc w skrócie: żel przyjemny, chociaż bez szału. Mogłabym do niego wrócić, ale tego nie zrobię, bo cena około 35 złociszy za tubkę 200 ml środka myjącego nieszczególnie do mnie przemawia, nawet tym naturalnym głosem.

sobota, 1 września 2012

Pawik Midasa

Pomyślałam, że przyjdę, skoro czas na chwilę przycupnął i nie zamierza nigdzie spierdzielać.
Przynajmniej tu i teraz.

Nie żebym się chwaliła, ale mam paznokcie. O takie:

Ale jaja, co nie?

Nie wiem, czy w ogóle potrafię jeszcze pisać, wybaczcie nierówności na językowej płaszczyźnie, ale jeśli idzie o malowanie paznokci, jakoś się trzymam. Chociaż bywają momenty, że to wszystko strasznie blednie.

Czarno-białe się robi.
Po czym przychodzi jedno z tych króciutkich wskrzeszeń, Jezu, jak się cieszę, gdy świat nabiera barw, a ja próbuję zatuszować ponury duochrom.
Midasem go po wierzchu.

Na kciuku też było czarno.

Szkoda tylko, że blask w końcu znika, kolorowa skorupka złuszcza się, odpada. Szarość zawsze powraca.
O niektórych rzeczach tak trudno jest zapomnieć.

Może dlatego, że o nich właśnie najwięcej się myśli, Sherlocku.

Na drugiej ręce na odwrót: więcej czarni, mniej bieli.
Nie zobaczycie jednak, bo druga ręka to element wybitnie niefotogeniczny.

W sesji udział wzięli:
Biały - Miss Selene 104
Czarny - MIYO Mini Drops (oznaczenia brak)
Midas - Essence Colour&Go 67 Make It Golden

W pozostałych rolach:
Seche Vite i baza Peel Off z Essence z limitki Ready for Boarding.

A tak w ogóle wywiało mnie na chwilę do stolicy. Bawię się zdjęciami, słowem i sobą. Dużo radości.
Może jakaś warszawianka ma ochotę na trunek ze słomką?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...