piątek, 23 października 2015

Odśwież

Dzień dobry i dobry wieczór. Na pewno też dobra noc, bo jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na koniec tego wszystkiego rozprostuję kości. Nie stoję w miejscu, przysięgam! O, teraz na przykład jadę do Warszawy. Wpis w drodze, tego jeszcze u mnie nie było, postęp. No ale powiedzmy sobie szczerze, ostatnimi czasy nie było prawie niczego. Co najwyżej instagramowe skrawki. Tym, którzy czekali w niepewności, pragnę powiedzieć: odsapnijcie. Ja tu jeszcze popiszę.

Ale najpierw konferencja Meet Beauty. Kogo spotkam?

piątek, 19 czerwca 2015

Halo, to ja

Już dość długo nie pokazywałam twarzy, więc chyba czas najwyższy zrobić małą aktualizację.

Tadam!

Przygotowując to zdjęcie do - że tak to ujmę - publikacji, przypomniałam sobie, że obok lewego oka mam bliznę, jeszcze z czasów dzieciństwa, o której kompletnie zapomniałam. Jak to jest, że niektóre drobiazgi potrafią wpędzić nas w olbrzymie kompleksy, a inne po prostu wylatują nam z głowy? Nie wiem, ile miałam wtedy lat, ale pamiętam, że bawiłam się na dworze, gdy koleżanka albo może sąsiadka (niewykluczone nawet, że dwa w jednym) podarowała mi kasztanka, wiecie, tę popularną czekoladkę, która zresztą uchowała się w naszych sklepach do dzisiaj. Tamtą sztukę chciałam zachować na później, więc podekscytowana pobiegłam do domu i kiedy energicznie wskakiwałam po schodach - powiedzmy, że energicznie, zawsze byłam trochę pulpetem - tuż przed przedostatnim półpiętrem, a miałam ich kilka do pokonania, wyłożyłam się jak długa, uderzając skronią o betonowy stopień. Musiało boleć, ale wyparłam. Zresztą nigdy nie pamiętam, jak coś bolało, wiem tylko, że było mi mniej lub bardziej niekomfortowo. Po tamtym upadku na pewno strasznie ryczałam, bo sąsiadka z dołu wyskoczyła na klatkę. Może miałam się nauczyć, że przyjemnych rzeczy nie trzeba odkładać na później, na ten właściwy, jedyny, niepowtarzalny moment. Nie nauczyłam się do dziś.

Detal pierwszy.

Chyba nie o tym miałam pisać, wróćmy do twarzy. Ostatnio przeszłam fazę podkreślania ust. A tak właściwie nadal ją przechodzę. Jeśli obserwujecie mnie nieco dłużej, to wiecie, że do tej pory wygrywały oczy, przeważnie dość mocne i kolorowe. Plus kreski w różnych barwach, ale rzadko czarne. Aż wreszcie stało się, porzuciłam to wszystko dla jaskrawych pomadek. Być może dlatego, że wreszcie trafiłam na matowy ideał, który nie odbija mi się na zębach, nie znika podczas jedzenia i niczego nie wysusza. Wcześniej zachwycałam się już lipstainami z Sephory, ale dzisiaj uwielbiam matowe pomadki Bourjois (Rouge Edition Velvet). Mają tę przewagę nad swoimi konkurentkami, że nie dają uczucia ściągnięcia i występują w ciekawszych odcieniach - wyrazistych i cielistych, przy czym muszę przyznać, że te pierwsze sprawdzają się u mnie nieco lepiej.

Zdaje się, że tutaj na ustach mam numer 6.

Do tej pory jestem nimi podekscytowana, nie ma tygodnia, żebym się nimi nie smarowała, i nie żałuję żadnej wydanej złotówki, zwłaszcza że prawie wszystkie dorwałam podczas ostatniej wielkiej promocji w Rossmannie.

<3

Myślę, że słocze pokażę już w innym wpisie, bo muszę je najpierw zrobić, he he. O czarnym lajnerze też nie omieszkam wspomnieć, bo to ciekawa historia jest, z kilkoma zwrotami akcji i przewrotnym happy endem. Dzisiaj chciałam Wam tylko powiedzieć pewien truizm, że różnie to w życiu bywa. Czasem ma się małą, acz widoczną bliznę, o której się nie pamięta, a czasem małe usta, o których myśli się zbyt często.


Miłego dnia,
Słom

wtorek, 2 czerwca 2015

Na Dzień Dziecka

Bardzo chciałam opublikować ten spontaniczny wpis jeszcze wczoraj, ale przytłoczyło mnie kilka dorosłych spraw. Nic to, będzie po mojemu, czyli Dzień Dziecka 2 czerwca.

Muzo natchniuzo.

Czasami patrzę sobie na różne rzeczy i myślę, o rany, ale fajnie byłoby mieć lakier w takim kolorze. Najzabawniejsze jest to, że pewnie już go mam.

W tym wypadku do poszukiwań odpowiedników natchnął mnie słodki lizak z Ciuciu. Wybrałam pięć kolorów ze swojego skromnego zbioru, oczywiście takich, które wydały mi się najbardziej zbliżone do lizakowych barw. Na zieleń niestety zabrakło mi palca.

Wybrańcy.


Różowy, neonowy i matowy China Glaze Neon&On&On.
Czerwony, żelkowy Flormar, seria Wet Look, numer 07.
Żółta biel od L'Oréal numer 850.
Colour Alike w odcieniu 487 daleko do Sopotu?
Oraz Barry M nr 17 Blue Grape.

Obowiązkowo z niebieskim kciukiem. Drugi jest różowy.
 
Nie oszukujmy się, water marble wyglądałoby jeszcze bardziej imponująco, ale najpierw musiałabym je umieć. Próbowałam już kilka razy i niezmiennie rezultat był ubogi. Dlatego wolałam oszczędzić sobie nerwów.

:)

Bawcie się dziś dobrze,
Słomka


sobota, 30 maja 2015

Duże ilości lakierów naraz

Tym razem opowiem Wam o pięciu lakierowych markach, które w ubiegłym roku oraz przez część bieżącego zajmowały szczególne miejsce w moim serduszku. Inaczej mówiąc, zajmiemy się dzisiaj kolorową przeszłością, bo na przyszłość jeszcze przyjdzie pora. Kolejność prezentowania zupełnie przypadkowa, ale muszę zacząć od...

Układam sobie.


ORLY

Nie wiem, jak długo chodziłam koło tej marki, lecz z pewnością wydeptałam dość wyraźną ścieżkę wokół literki "O". Ba, promenadę! Aż wreszcie mniej więcej rok temu zdecydowałam się na większe zakupy, i to aż dwa razy! Na pewno przyczyniła się do tego szeroko zakrojona wyprzedaż prawie całej marki, która wynikała ze zmiany opakowań. To był wyjątkowo dobry moment, żeby zaopatrzyć się w sprawdzone hity i przy okazji spróbować czegoś nowego. Dlatego choć do wirtualnego koszyka wrzuciłam znane i lubiane egzemplarze, takie jak Miss Conduct, Boho Bonnet oraz oczywiście Space Cadet, czyli właściwie pierwszy lakier Orly, który miałam okazję zobaczyć w internecie (albo przynajmniej pierwszy, który mnie tak bardzo olśnił), nie odmówiłam sobie seksualnego Smolder (nie wiem, czy bardziej seksualny wydał mi się sam lakier, czy jego nazwa) oraz szalonego Saturated z najnowszej wówczas kolekcji Baked. Nawet jeżeli nie zawsze jest idealnie, to Orly, Orly ponad wszystko!

Miss Conduct (Orly), czyli lakier, po którym spodziewałam się znacznie mniej, a okazał się petardą.
Boho Bonnet (Orly), który był już ze mną wiele razy. Najczęściej wtedy, gdy potrzebowałam czegoś stonowanego, ale nie nudnego. Cudowny!
Raz, dwa, trzy - oszalejesz również ty,
czyli (od tyłu) Miss Conduct, Peaceful Opposition i High on Hope.

A England

Z Ameryki przenosimy się do Londynu i zaglądamy na niszową półkę. Lubię A England, bo sięgają po legendy, historię, sztukę i holograficzne drobiny. Święty Jerzy przyjechał do mnie razem ze smokiem oraz w otoczeniu świty, którą widać na załączonym obrazku.

Świta Świętego Jerzego (od lewej): Excalibur, Briarwood, Dragon, Beauty Never Fails, Tess D'Urbervilles, Saint George.

Chyba najbardziej zaskoczył mnie Briarwood. Powinnam zrobić mu osobna sesję, bo jest tak wielowymiarowy, że jedno zdjęcie butelki zakrawa na obrazę.

Briarwood od A England. Świetny na jesień i nie tylko.

Na westchnienie zasługuje także Excalibur. Legendarny miecz miał należeć do Króla Artura, a dzisiaj każda z nas może go sobie kupić. Ech, czasy się zmieniają.

Excalibur od A England. Srebrny glassfleck ze złotymi drobinami.

Holografy od A England nie są zbyt trwałe na moich paznokciach, ale lakiery tego typu bardzo często mają tę wadę. I jeszcze mała tajemnica: marzy mi się kolekcja szekspirowska.


Colour Alike

Holografów oraz multichromów tak naprawdę wcale nie trzeba szukać na Wyspach. Wystarczy rozejrzeć się po rodzimym podwórku. Ja na przykład zawsze bardzo kibicowałam Colour Alike i kiedy w sklepie colorowo.pl pojawiły się wielobarwne nówki sztuki, nie potrzebowałam dodatkowej zachęty. Co prawda nie tak od razu, ale w końcu uzbierała mi się całkiem pokaźna gromadka.

I każdy paznokieć w innym kolorze...
...albo wszystkie złote! Lakier 549 (L) od Colour Alike.
UWAGA! Na poprzednim zdjęciu to pierwsza butla od prawej. Jak widzicie, wcale nie jest złota...
Black Saint od Colour Alike. Czyli czarny lakier z holograficznymi drobinami. Można? Można!

Oczywiście wcale nie jest tak, że powyższe zdjęcia wyczerpują temat CA. Mam tych lakierów nieco więcej i wbrew przypuszczeniom nie ograniczam się wcale do emalii z wielobarwnymi cząsteczkami i rozpraszającym światło pigmentem. Co to, to nie. Znalazłabym u siebie kilka wyjątkowo udanych kremów. Jednym z nich, takim, którego najprawdopodobniej nie można już kupić, jest czekoladowy lakier o numerze 22. Uwielbiam nosić go na stopach, ze skórzanymi sandałami wygląda ekscytująco, przynajmniej dla mnie, a ponieważ szybko go ubywa, powoli rozglądam się za zamiennikiem. Tym bardziej że sezon odkrytych stóp zbliża się wielkimi krokami. Miejmy nadzieję.

Lakier numer 22 od Colour Alike (chyba już niedostępny). Moja ulubiona czekolada, zwłaszcza że nie tuczy.

China Glaze

Był taki moment, że China Glaze miało zniknąć z polskiego rynku, a może nawet i z europejskiego, już w sumie nie pamiętam całej tej historii. Generalnie wieść gminna niosła, że producent nie dogadał się z dystrybutorami. Ale jak to? Zrobił się wielki szum, rozpoczęło wyprzedawanie towaru, czyli kolejny dobry moment, żeby wreszcie skończyć z window shopping w internecie i zamówić wypatrzone egzemplarze.

China Glaze.
A China Glaze oczywiście  wróciło i ma się dobrze.

Mój window shopping też...


Barry M

Tak, tak, tak! W tym zestawieniu nie mogłabym pominąć jeszcze jednej brytyjskiej marki, lecz tym razem drogeryjnej. Barry M jest super! Szczególnie polecam kremowe lakiery z kolekcji Gelly. To właśnie z niej pochodzi moja ulubiona czerwień na lato, foto poniżej. Intensywne kolory, dobre krycie i trwałość. A i cena całkiem przystępna. Warto dać im szansę. Choć szczerze przyznam, że nie wiem, co w tej chwili słychać u tej marki. Bardzo możliwe, że niewiele, ale wpierw muszę nadrobić zaległości.

Lakier nr 16 Passion Fruit od Barry M.

***

I jak? Wpadło Wam coś w oko? Bo to by było na tyle, pięć marek za nami (nareszcie!). Wiem, wyszedł wpis mocno zdjęciowy, ale mam nadzieję, że nikt mnie za to nie skrzywdzi. Zwłaszcza że planuję jeszcze jeden taki wpis, tym razem o nowościach. Ostatnio zainteresowałam się unikanymi wcześniej obszarami i zastanawiam się, co z tego wyniknie. Na pewno dużo malowania, ale to akurat żadna nowina. Także brace yourselves, summer is coming!

Całusy,
Słom

niedziela, 24 maja 2015

Co można robić, kiedy jest się samemu w domu?


Gotować.

Nieprzyzwoite zdjęcie orzechów w negliżu.

Kurza twarz, jak #lajfstajlowo. Nie dość, że robię zdjęcia jedzenia, to jeszcze sama to jedzenie przygotowuję. Myślę, że wiele osób dookoła jest w szoku, przy czym ja w największym. Nigdy nie miałam problemów z pieczeniem na przykład. To znaczy momentami problemy się pojawiały, zwłaszcza jak nasz piekarnik doszedł do wniosku, że wykorzystywanie wszystkich grzałek oznacza pójście na łatwiznę, a utrzymywanie niskiej temperatury jest znacznie bardziej interesujące niż ostre grzanie. I kiedy jemu robiło się zimno, nam robiło się gorąco. Takie czary, proszę państwa. Czarownik nie piekarnik.

Poezja cytrynowa.
Także pieczenie ciast i montowanie deserów zawsze było fajne, nawet jeśli nie zawsze szło gładko, natomiast gotowanie nieszczególnie mnie pociągało. Być może potrzebowałam bodźca w postaci zafascynowanej osoby, a być może pustej kuchni. Lubię zasięgać fachowej porady u bardziej doświadczonych ludzi, ale patrzenie na ręce działa na mnie odpychająco.

W połowie jedzenia uświadomiłam sobie, że chciałabym zrobić zdjęcie.

Nieco się pozmieniało przez te ostatnie dwa miesiące. Z internetu, który w pewnym momencie zrobił się odpychający, uciekłam do kuchni, ale bez obawy, nie zamierzam prowadzić bloga kulinarnego, bo chociaż czasami żartuję sobie, że teraz już jestem trochę takim małym kucharzem, to jednak moje kucharzenie polega głównie na odwzorowywaniu przepisów, a nie tworzeniu własnych. Owszem, zdarza mi się modyfikować, ale absolutnie nie uważam, żeby to uprawniało mnie do pisania o gotowaniu, nawet jeśli właśnie to robię, huehue.

To właściwie składanka dwóch obiadów z łososiem w roli głównej.

Na koniec muszę się jeszcze do czegoś przyznać. Przyznawałam się już do tego na instagramie, więc to nie powinno być trudne. Otóż oznajmiam wszem wobec, że stałam się psychofanką Kuchni Lidla. Fakt, nikt mi nie płaci za ten wpis (życiowy przegryw), ale na szczęście można jeszcze polecać rzeczy bez oczekiwania korzyści materialnej w zamian. Przez jakieś osiem tygodni tłukłam przepis za przepisem i mogę śmiało powiedzieć, że wyszło mi to na dobre, zwłaszcza że niektóre z nich wcale nie są dla początkujących, moim skromnym zdaniem. Mini kurs kulinarny. Jeszcze pięćdziesiąt takich kursów i będę mogła szczerze powiedzieć, że coś tam umiem!

Można też obdarować Innych.

Na zdjęciach widzicie:

I żeby nie było tak różowo, to na koniec dorzucę zdjęcie małej katastrofy śniadaniowej. Bardzo lubię pieprz, ale w tej ilości nie jestem w stanie go przeskoczyć.

Pieprz na łożu z kanapek z żółtym serem i kiszonym ogórkiem. Pieprzniczkę szlag trafił, a chleb domowy.

Mam nadzieję, że burczy Wam w brzuchach.

Całusy,
Słomka

wtorek, 3 marca 2015

Hasztag bekazmojegofaceta

Wszystko mi się poprzestawiało. Kładę się spać o czwartej, wstaję o dwunastej. Przez większość dnia tłukę w klawiaturę (wczoraj zatłukłam jedną na amen, dziś po znajomych szukałam "nowej"), ale najbardziej produktywna jestem po osiemnastej-dziewiętnastej, kiedy wiem, że wszystko inne mam już z głowy: nie muszę już nigdzie wychodzić, gotować obiadu, wyrzucać śmieci, rozwieszać prania. Choć bardzo bym chciała.

Znowu zostałam sama. Wu przed wyjazdem wysprzątał mi mieszkanie i zrobił (sam, bo ja byłam za bardzo zajęta) takie zapasy, że spokojnie przez dwa tygodnie nie musiałabym wychodzić z domu. Nawet po chleb, bo od początku roku pieczemy sami. Szczerze mówiąc, kiedy czytam te wszystkie wpisy na blogach czy fejsach, w których dziewczyny narzekają na swoich facetów, nawet z przymrużeniem oka, to najpierw myślę sobie, wow, Słomka, może i stałaś w złej kolejce, jak rozdawali urodę, ale z mężczyzną to się nie pomyliłaś.

A potem przychodzi chwila refleksji: co takiego musiałoby się zdarzyć, żebym nagle zaczęła choćby chcieć naigrywać się z najbliższej mi osoby, i to na forum publicznym. Chyba utrata piątej klepki. Tak dla jasności dodam, że mojej. No naprawdę, po co to komu? Chcesz wyładować frustrację? A może pokazać, jaka jesteś cool wyluzowana i w dodatku lepsza, bo się znasz na pięćdziesięciu rodzajach (twarzach) odżywek do włosów? Czo ten faceteł, jak on mógł nie wiedzieć, że się takiej z SLS-em nie kupuje? Heheszki, śmiejmy się wszystkie razem z nieporadnych facetów i dorzucajmy swoje historie. O tak, mój to ostatnio zrobił wielkie oczy, jak go poprosiłam o zakup płynu micelarnego, on zna tylko płyn chłodniczy, płyn hamulcowy i płyn do mycia naczyń (chociaż w wypadku tego ostatniego sprawia wrażenie, jakby było inaczej). Kciuk w górę, a mój to się obruszył, jak mu kazałam kupić tampony. Poklepmy się wszystkie po pleckach i ze zrozumieniem pokiwajmy głowami... Kurde, laski, idźcie sobie jedna z drugą na ploty, zamiast się w internecie licytować. Poza tym może najpierw pośmiejecie się z siebie, a dopiero potem zaczniecie drzeć łacha z tych swoich najukochańszych miśków. Aaa, że sama jesteś idealna, to nie ma z czego? No to przepraszam. Tylko jeśli chcesz robić wiwisekcję natury męskiej na jego przykładzie, to może najpierw zapytaj go o zgodę. Ciekawe, czy będzie szczęśliwy, że taka beka z niego na Twoim fanpejdżu.

Ale może ja się nie znam. Może inni mają ten dystans, którego mi brakuje. Może - odwracając sytuację, bo w drugą stronę też to działa najwyraźniej - dziewczynie Kordiana czy Konrada, sama już nie pamiętam, nie przeszkadza, że facet robi z niej pośmiewisko. Może ona w ogóle nie istnieje. Skąd mogę wiedzieć? Czytałam raptem trzy wpisy, a się wypowiadam.

Jedno wiem na pewno. Ja tak nie potrafię i nie chcę potrafić. Mama uczyła, nie krzywdź innych ludzi, toteż się staram, z różnym skutkiem, ale się staram. Skoro obcemu nie chcę robić przykrości, to czemu mam robić najbliższym? Poza tym Mama mówiła, nie czyń drugiemu, co Tobie niemiłe. I ja bym nie chciała, żeby mój mężczyzna tak się mną "chwalił". Moja miłość zbudowana jest między innymi na szacunku. Nie wyśmiewam, nie wytykam palcem. Może po prostu innych takie rzeczy kręcą i nic mi do tego. No właśnie, co nas kręci, co nas podnieca.

Mnie na przykład to, co znalazłam kilka dni temu w zamrażalniku:

Na rosole nr 1.
Na rosole nr 2.
Przewrotnie, bo na schabie.



Popłakałam się. I tutaj taki eksperyment społeczny: myślicie, że ze śmiechu czy ze wzruszenia?


Pozdrawiam ciepło
Słom

wtorek, 13 stycznia 2015

Matthew McConaughey prasuje mi dżinsy

Jeżeli ktoś się zastanawia, czy tamten ostatni powrót, przypieczętowany zmianą wyglądu bloga oraz zamieszczeniem dwóch wpisów w zaledwie tygodniowym odstępie, był jedynie perfidnym żartem z mojej strony, to wszem wobec oznajmiam: nie był. Spieszę również wyjaśnić, że pochłonęła mnie praca. Żmudna i intensywna, dlatego na razie nie mam siły uzewnętrzniać się na blogu. Pracuję i pracuję, końca nie widać, kasy zresztą też. Do tego dalej czuję się jak bezrobotna. W którym momencie coś poszło nie tak? Nie wiem. W każdym razie obiecuję, że jak skończę, to wrócę w pełniejszym wymiarze, bo nawet mam na to ochotę. Choć najbardziej to chce mi się jeść.

Dlatego wstawię sobie zdjęcie kiszki.

A skoro już o jedzeniu mowa... Z ciekawości zajrzałam w statystki, od czasu do czasu przecież można się pośmiać. Nie było tego dużo, lecz jak wiadomo ilość nie zawsze przekłada się na jakość. Tak naprawdę wystarczyło tylko jedno:

Akurat na słodkie nie mam ochoty.

Żarty żartami, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto zawsze zadaje wujkowi G. jedynie słuszne pytania. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu wklepałam w wyszukiwarkę kilka bynajmniej nieprzypadkowych słów i dopiero gdy wcisnęłam enter, zrozumiałam. Okej, nie znalazłam tego, co chciałam, ale przynajmniej sobie parsknęłam. A samo hasło wylądowało w tytule tego wpisu, żebyście Wy też mogły się pośmiać. I ze mnie, i z dżinsów.

Tyle dobrego. Stęsknionych zapraszam na fejsa (@czekam i pachnę) oraz instagram (@czekam_i_pstrykam), bo z bloga już uciekam. Bób będę jadła. Tak, o tej porze dnia i roku.

Całusy,
Słom

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...