środa, 29 lutego 2012

Taki jestem niezastąpiony...

... że aż mnie wycofują. Było się chwalić?

Sama nie wiem, czy on taki niezastąpiony, ale na pewno ładny. Beżowy ze złotymi drobinkami. Niekrzykliwy, acz ze smaczkiem.

W słońcu się wygrzewa, skubaniec. 3 warstwy.

Zapomniałam go przedstawić, ale pewnie większość z Was doskonale wie, że chodzi o lakier Essence Colour&Go 50 Irreplaceable. Jeśli macie na niego ochotę, a jeszcze z Wami nie zamieszkał, to czym prędzej wysupłujcie ze skarpety 6 złociszy i biegiem do domu rozpusty, bo zaraz go nie będzie.

Błyszczy się.

Rzeczy techniczne.
Nie sprawił mi problemów. Ma wygodny pędzelek, dobrze się rozprowadza i nie rozlewa na cztery strony świata. Schnie w normie. Trwałość? Już nie pamiętam. Nie zanotowałam w lakierowym arkusiku żadnego niekulturalnego słowa, więc przez trzy dni noszenia musiał sprawować się przyzwoicie. Tylko że jak zwykle sięgnęłam po odżywkę. Dopiero potem poszły trzy warstwy. Dwie były w porządku, ale na następny dzień chciałam go odświeżyć i dodałam trzecią. Co se bede żałować. Wyskoczyło kilka bąbli, ale przy takim jasnym lakierze to żadna tragedia. Bez lupy nie widać.

Tutaj jeszcze dwie warstwy. Zachmurzenie duże, drobinki się schowały.

I co mi dzisiaj powiecie? Widzę, że trochę Was przybyło (dzień dobry wieczór!), co mnie niezmiernie cieszy i motywuje. Zamiast słodko spać i ślinić poduszkę, wyszukuję tematy kolejnych wpisów.

A może Panie mi powiedzą, czego sobie życzą. Emalii ozdobnej? Kolejnego maza (niekoniecznie boho)? Mogę się też ździebko obnażyć albo kontynuować opowieść o swoich byłych. Hmn.

Oczywiście, że to już postanowione, ale wciąż możecie dać znać, czego oczekujecie. Może akurat moje chcenie zbiegnie się z Waszym. Kto wie.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Promiskuityzm, czyli moje przygody z pięcioma jegomościami (część 1)

Ojcze, zgrzeszyłam, smarowałam się z pięcioma.

Co ja poradzę, że nie umiem związać się na stałe z jednym smarowidłem? Lubię wykorzystywać kilku delikwentów naprzemiennie. Przecież nie muszę codziennie mieć ochoty na ten sam zapach i tę samą konsystencję. Kobieta zmienną jest.

Ale wiecie, skoro od przeszło pół roku używam tych samych pięciu balsamów/maseł/musów/mleczek/kremów do ciała, to też jest jakaś wierność.

Poza tym teraz już mi przeszło (bo z portfela wyszło), więc mam tylko dwóch partnerów. O nich kiedy indziej. Dzisiaj słów kilka o jednym z pięciu moich byłych. Przy czym musicie pamiętać o dwóch rzeczach:

1) Skóra, w której mieszkają sobie moje wnętrzności, nie strzela większych fochów. Nie reaguje alergicznie, nie miewa zapaleń. Czasami pada ofiarą przesuszenia, a wówczas jej powierzchnia atakowana jest przez suche wyspy, zazwyczaj zajmujące terytorium łokci, łydków, bioder. Ataki zdarzają się przeważnie w zimie i najczęściej ich powodem jest lenistwo. Nie smaruję, więc wysycham. Ale tej zimy jestem pracowita i nie zauważyłam żadnych wrogich najazdów. Pielęgnacja okazała się skuteczna.

2) Ten drugi punkt powinien być dla Was oczywisty: skoro używam pięciu smarowideł naraz (jeszcze se kto pomyśli, że je wszystkie do jednego kotła i dopiero potem chlap na ciało… a niech myśli, sesese), to ciężko jest mi stwierdzić, jak spisywałyby się solo. Wszystkie razem dawały radę. To jest najważniejsze, choć wcale nie oznacza, że zamierzam im przysięgać wierność aż po grób.

Waniliowy krem do ciała Sweet Secret. Wanilia i indyjskie daktyle (Farmona)
225 ml/ 8,99 zł (promocja)



Czyjaś kochana rączka popisała mi opakowanie :)


Jego deklaracja

Opis jest chyba bardziej dopieszczony niż moje ciało po wysmarowaniu. Pozwólcie, że zacytuję: „Wyjątkowy kosmetyk do pielęgnacji ciała o przyjemnej, aksamitnej konsystencji i uwodzicielskim zapachu został stworzony z myślą o tym, by rozpieszczać zmysły i ciało”. Poza tym „powstał na bazie ekstraktu z wanilii i indyjskich daktyli”. Ma „skutecznie pielęgnować ciało” i „obłędnie pachnąć” przez długi czas.

Moje ulubione jest w środku: „Regularne stosowanie (…) daje uczucie wypielęgnowanej, jedwabiście gładkiej i pachnącej skóry”. Aha, czyli że moja skóra nie będzie wypielęgnowana, ale ja będę miała takie wrażenie? Najssssss. Plus „daje uczucie pachnącej skóry”. Że co proszę?

A nie, dobra, dalej napisali jeszcze: „Bogata receptura głęboko nawilża, odżywia i wyrównuje koloryt skóry, sprawiając, że ciało staje się zachwycająco miękkie, delikatne i jedwabiście gładkie, a wydobyta z serca orientu kompozycja zapachowa stymuluje, pobudza i wprowadza w dobry nastrój”.

Farmona to sobie zatrudnia niezłych wierszokletów.

Siakiś taki niewyraźny. Pewnie się nawdychał.

Moja reakcja

Już wiecie, jak zareagowałam na opis, a teraz czas na wrażenia kremacyjne. Zawartość słoika jest gęsta, ma żółtawy kolor (barwniki?) i czarne kulki (chyba mają udawać ziarna wanilii), które można rozetrzeć, chociaż trzeba się do tego przyłożyć. Zawsze przy wcieraniu musiałam się trochę namachać, ale nie traktuję tego jako minus, przynajmniej robiłam sobie masaż. Zapach jest rzeczywiście bardzo, bardzo intensywny i faktycznie długo utrzymuje się na skórze. W cieplejsze, letnie dni, po zaaplikowaniu odpowiedniej dawki trochę się kleiłam, ale gdy nastały chłody, problem zniknął. Purystki składowe raczej nie będą zadowolone – napakowany parabenami. Jednak, co ciekawe, na trzecim miejscu jest… moje kochane masło shea, o którym producent nie raczył nawet wspomnieć. Wanilia trochę dalej.

Ejże, a gdzie te indyjskie daktyle?

Nie miałam żadnych orgazmów konsumenckich, ale byłam zadowolona. Jeśli zatęsknię za zapachem, kupię ponownie. Niewykluczone też, że kiedyś spróbuję innego słodkiego sekretu.

Produkt nie nadaje się do spożycia.

Flaki: Aqua, Isopropyl Myristate, Butyrospermum Parkii, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Glycerin, Cyclomethicone, Parfum, Vanilla, Glyceryl Stearate, Cetyl Alcohol, Cera Alba, Helianthus Annuus Seed Oil, Phenoxyethanol, Methylparaben, Butylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Tamarindus Indica Extract, Propylene Glycol, Acrylates/ C10-C30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Disodium EDTA, Jojoba Esters, Iron Oxides, Sodium Hydroxide, BHA, CI 16255, CI 19140.

sobota, 25 lutego 2012

Guns'n'Metals

Dzisiaj, w ramach akcji "Zabierz Słomce klawiaturę", będzie krótko i do rzeczy.
Przynajmniej taki jest plan.

W poprzednim wpisie pokazałam Wam avonowskiego Gunmetala.
Zaraz potem postanowiłam go podrasować. O tak:

Urozmaicamy szaraka.

Co się stało?
Ano na każdym jednym paznokciu mamy tutaj paski, sztuk trzy, domalowane czarnym lakierem do zdobień Sensique, oraz odrobinę srebrnego, glassfleckowego przyjemniaczka. I nie jest to Syrenka od Colour Alike... Wszystko maźnięte bezbarwnym Mega Shine od Sally Hansen, do którego jakoś nie mogę się przekonać.

Z kciukiem.

Tak poza tym to zakładamy z Zajęczakiem zespół. Będzie się nazywał Guns'n'Metals. Tylko nie mówicie nikomu. Zajęczak będzie grała na flecie prostym szkolnym, a ja na cymbałach (zbieżność nazwy tegoż instrumentu oraz przezwiska autorki bloga jest niezupełnie przypadkowa).

Miło mi ogłosić, że pierwszy najlepszy występ już wkrótce.
Żeby dostać bilet, trzeba przynieść ze sobą taką rękę:

Jedna z moich dwóch lewych rąk.

Chociaż tak właściwie to za bardzo się nie trudźcie. Bilety już dawno się rozeszły. Serio, jak świeże półeczki.

Nadal ta sam lewa ręka.

Melduję, że akcja zakończona powodzeniem.
Over!

piątek, 24 lutego 2012

Popiół i ... środa

Japierdziu!
Czekolada i karmel przypuściły na mnie zmasowany atak... Ja Wam mówię: szatan nie ma rogów ani kaloryfera wysmarowanego smołą. Szatan to słodziutki spaślaczek.
Ale ja jestem twarda (tu i ówdzie), więc się oparłam.

***

Mniejsza o pierdoły. Skupmy się na temacie. Wczoraj była środa, Środa Popielcowa, dlatego zdecydowałam się na popielcowy lakier.

Popiół czy diament?

Walę ostatnio z grubej rury, ciemnymi kolorami, specjalnie nawet skosiłam paznokcie. Korzystam, póki ulice nie rzygają pastelami i kwiatuszkami pierdziuszkami. Nie mam nastroju na wiosnę. Jeszcze nie. Przyznaję, że lubię szarości tego rodzaju, takie stalowe, czasami wpadające w niebieski lub zieleń. Mmmm. Czerń może się schować.

Dobra, wiem, że moje upodobania to kwestia drugorzędna, chcecie wiedzieć, co to za lakier. Już, już.

Nieostry pyndzel.

Tak właśnie, avon srawon. Wiem, że generalnie nie lubimy, chociaż... tego no... kredka żelowa, i pudel w kulkach, i Planet Spa, i...

Jestem filologiem ze zboczeniami (nie mylić ze "zboczonym filologiem", chyba) i pozostaję pod wielkim urokiem słowa gunmetal. Jest takie obrazowe, że zaraz się popłaczę. Przecież jeśli coś jest gun & metal, to musi urywać jaja, nie ma zmiłuj.

Z daleka...

Lakier co prawda nie urwał mi jaj - chociaż jest z niego Gunmetal pełną gębą, to znaczy zarówno z nazwy, jak i koloru - ale to chyba tylko dlatego, że ja tych jaj nie mam i nigdy nie miałam.
Zaskoczone?

Butla mnie przytłacza. Aż 12 mililitrów. Szkoda, że tego się nie da wetrzeć na przykład pod oczy. Albo może i dobrze. Cieni pod oczami ci u nas pod dostatkiem.

Nie pamiętam, ile kosztował, a nie mogę sprawdzić w katalogu, bo już go po prostu w nim nie ma. Niestety. W każdym razie bazowa cena lakierów z serii Nailwear Pro sięga aż 23 złotych polskich, ale heloł, kto bierze z avonu po regularnej? Zresztą mam wrażenie, że niektórych produktów po regularnej nigdy nie uświadczysz. Wiadomo, tani chwyt marketingowy. Teraz na przykład można dorwać jedną butelkę za 16,90 albo dwie za 20,00. "Jeden dla Ciebie, drugi dla przyjaciółki". Ołje. Wzięłyśmy sobie ze Stri po egzemplarzu, żeby jeszcze bardziej zacieśnić nasz lakierowy bonding. Spodziewajcie się iskier i szalonych słoczy.

Czas spoważnieć. Gunmetal to drobinkowiec. Kiedy przyjrzymy się bliżej, zwłaszcza w sztucznym świetle, zobaczymy, że - pac - drobinki są niebieskawe i różowawe. Na paznokciach tak bardzo tego nie widać. Szkoda.

Pędzelek nie budzi moich zastrzeżeń, bardziej zirytowała mnie akcja z równomiernym rozprowadzaniem, czy raczej jego brakiem. Jeśli się dobrze przyjrzycie, zobaczycie prześwity. Wniosek: warto dodać trzecią warstwę. Schnięcie w normie. Trwałość? Podejrzewam, że kiepskawa. Położyłam go na wapniowej odżywce z Barbry, która sama też nie powala, i wieczorem mogłam się "cieszyć" startymi końcówkami. Także lojalnie ostrzegam: jeśli jeszcze nie odkryłaś magii dobrego lakieru bazowego i nawierzchniowego, możesz być rozczarowana

Pooglądajcie sobie jeszcze, może Was zauroczy. Ja, mimo wspomnianych zastrzeżeń, jestem zadowolona.

...i z bliska.

Kuźwa. Znowu się rozpisałam.

środa, 22 lutego 2012

Panieński koniec karnawału

Pięknie, moje Panie, po prostu pięknie. Takie ciekawe rzeczy wypisujecie na swoich blogach, że jak już zasiądę, to do własnego nie dojdę. Od razu widać, żem niedojda.

Zdjęć na dysku przybywa, tymczasem wpisów jak na lekarstwo. Czas spiąć poślady! Karnawał dobiegł końca i chociaż w ogóle z niego nie skorzystałam (słyszycie ten szloch?), zamierzam ostro pościć przez najbliższe 40 dni.


Po pierwsze, rzucam słodycze i słone przekąski. Nie, nie odchudzam się. Nie chcę i nie muszę. Jestem aktywna fizycznie, nie mam nadwagi. Post słodyczowy jest dla mnie kwestią oczyszczenia, a nie batożenia. Wiem, że odstawienie wyjdzie mi na dobre (mniej syfu w organizmie, mniej syfów na twarzy, na przykład), bo już wcześniej urządzałam takie akcje. Wiem też, że z początku będzie niesamowicie trudno, ale potem szast prast - jak ręką odjął. Za pierwszym razem zrezygnowałam także ze słodzenia napojów. Teraz nie mogę tego zrobić. Po prostu od tamtego czasu nie słodzę. Nie wyobrażam już sobie herbaty z dodatkiem cukru. Pfe.


 Po drugie, pomyślałyśmy ze stri pewną szaloną umowę. Pakt, kurde, nadbałtycki. Nie wiem jeszcze, czy wolno mi zdradzać coś więcej, dlatego tak ogólnikowo. W każdym razie zamierzamy się wspierać, bo jeśli się uda, będziemy z siebie równie dumne jak powalony paw z wypstrokaconymi piórami na dupsku.

Nie, źle to powiedziałam, pycha to jednak grzech ciężki.
Będziemy dumne. Kropka.


Na zdjęciach... makijaż. Chciałam kolorowo pożegnać karnawał. Ludzie żegnali śledziem (widziałam ich śledziozakupy, bez kitu, nie sądziłam, że Polacy to tacy tradycjonaliści), ja żegnam makijażem. Ponieważ w tym roku nie miałam okazji, by się wypląsać w oparach słodkiego ubzdryngolenia, musiałam sięgnąć do przeszłości. Makijaż jest, uwaga, ogłaszam, sierpniowy. Z pewnego wyjątkowego wieczoru panieńskiego (pozdrawiam Młodą, jeśli tu zagląda). Wybaczcie jakość zdjęć i wszelkie niedoróbki. W sierpniu słomkowy blog jeszcze nie istniał, jedynie pętał się po zakamarkach słomkowego mózgu w bliżej niesprecyzowanej formie. Makijażując, nie skupiałam się tak bardzo na pierdołach, których nie widać z normalnej odległości.

Jedno dobre - zrobiłam w miarę znośne zdjęcie całej twarzy, więc znów mogę Wam udowodnić, że nie jestem cyklopem.


Na dzisiaj to już wszystko, dziękuję za uwagę.
Idę się zalogować do łóżka.

czwartek, 16 lutego 2012

Z grubej rury

A raczej krechy.

Jest grubo.

Chociaż ostatnio rączki mnie świerzbią do barw wypłowiałych i stonowanych, uważam, że zasypana śniegiem zima to idealny czas, by eksperymentować z ciemną stroną kolorówki. Wiece, taki syndrom Królewny Śnieżki. Ale nie że zabawy z siedmioma karłami (really?), tylko blade lico, hebanowe włosy, te klimaty.

Jest tłusto.

Rodzicielka, kiedy zobaczyła mnie w tym makijażu, zakrzyknęła z przejęciem: "Ależ! To chyba na wieczór?!". Nie, to na dzień, szary, ponury, a zarazem puchem biały dzień. Po co takie dychotomie? Bądźmy ponad podziałami!

Postanowiłam pokazać Wam, że jednak potrafię pomalować drugie oko.
(Kliknij, będzie większe).

Cień, który pomógł mi przy rozcieraniu kreski to Mat Effect 78X Mat Petrol od Manhattanu. Kupiłam go jeszcze w zeszłym roku, gdy trwała jedna z rossowych promocji. Kosztował niecałe 12 złotych, jest matowy i na razie bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Poużywam jeszcze chwilkę i wówczas napiszę coś więcej.

Oczy mi się pomarszczyły. Chyba za dużo ślepię w monitor.
(Kliknij, będzie większe).

Moje Panie, u Was też dzisiaj grubo i tłusto?

sobota, 11 lutego 2012

Love duochromowe

Pean: dziękuję Ci, o Golden Rose, że istniejesz i wprowadzasz na polski rynek bajeczne lakiery!

Golden Rose Multi Dimensions 11

Jeśli serce zabiło Ci mocniej, już ostudzam zapały: nie chcemy przecież kolejnej fali palpitacji wśród portfelów i kart płatniczych. Seria Multi Dimensions została wycofana i bardzo trudno ją zdobyć, o ile w ogóle jest to jeszcze możliwe. Mój pięknotek zaszył się po prostu w jednym z przymarketowych boksów i w wypłowiałej buteleczce czekał, aż po niego przybędę, wysupłam z sakiewki pięć złociszy i poniosę w czułych objęciach do domu.

Leżę. Leżenie jest przyziemne. Przyjemne znaczy.

Właśnie sprawdzałam pojemność i zaobserwowałam coś dziwnego.W porównaniu z lakierami Colour&Go od Essence, Multi Dimensions numer 11 wydaje się dużo mniejszy, a tak naprawdę jest go więcej! Colour&Go to 5 ml, a Multi Dimensions - 5,5 ml. Nie ogarniam.

Niby taki mały...

Mała buteleczka, więc pędzelek też liliput, ale podczas malowania nie odnotowałam żadnego napadu nerwicy. Takie drobinkowe lakiery mają zazwyczaj przyjazną konsystencję. Do tego dość szybko schną. Jedyny minus: śmierdziel nad śmierdziele. Może jakiś przeterminowany jest? Nie widzę, bo mi data ważności odparowała, czy raczej już była wytarta, kiedy go dopadłam.


Przytul mnie mocno, bo zima nie chce puścić.

Kolor już chyba zdążyłyście obadać. Fiolet przechodzący w złotawą zieleń. Krycie, trzeba przyznać, słabe. Żeby uzyskać efekt widoczny na zdjęciach, musiałam nasmarować trzy warstwy, a pod spodem była jeszcze mlecznobiała odżywka Barbra Pro 101. Podejrzewam, że będzie wyglądał jeszcze lepiej, gdy wyląduje na czymś ciemnym. Sprawdzę, gdy skrócę pazury.

Znacie może jakiś kremowy, dobrze kryjący i niedrogi czarny lakier?

Trwałość? Trwałość lakierów kolorowych to dla mnie rzecz mało istotna. Liczy się tylko dobre gruntowanie. Jedenastkę (na odżywce Barbry 101) nosiłam przez 3 dni i nie zauważyłam żadnych ubytków. Nosiłabym dłużej, ale zachciało mi się zmian.

Jeszcze tu wrócę!

Jeśli lubicie takie niezdecydowane kolory i ubolewacie nad wycofaniem serii Multi Dimensions, na otarcie łez polecam inną, wciąż dostępną serię GR - Paris Magic Color. Omajgad! Brałabym, wszystkie bym brała. Ale stri mnie pilnuje.

PS Każde zdjęcie można powiększyć.

środa, 8 lutego 2012

Razy trzy, czyli Catrice Liquid Liner

Jeszcze trochę, a przyjdzie Wam do głowy, że prowadzę bloga tylko po to, by odpowiadać na tagi. Wolne żarty. Mam jeszcze mnóstwo własnych pomysłów, a zdjęcia kwiczą mi w przyciasnym folderze. Czas je uwolnić.

W pierwszym rzucie chcę Was poczęstować swoją opinią na temat płynnych linerów od Catrice (Catrice Liquid Liner). A mam ich całe trzy sztuki. O, takie:

Takich dwóch, jak nas trzech...

Wstępnie
Cena: 15,99 zł
Pojemność: 1,7 ml
Termin ważności: 9 miesięcy od otwarcia (Go, Get Bronzed oraz I am Golden Sandy) lub 6 miesięcy otwarcia (Drama Queen) - WTF?

Opakowanie
Ani ziębi, ani grzeje: taki pisak z tworzywa sztucznego. Napisy nie zdążyły (jeszcze?) z niego wyparować. Najbardziej podoba mi się to, że opakowanie linerów ze stałej kolekcji ma kolor zawartości. Uważam, iż jest to genialne rozwiązanie, gdyż ponieważ ułatwia ono w znacznym stopniu lokalizację produktu w kosmetyczce.

Od góry: 030 I am Golden Sandy,
040 Go, Get Bronzed
C01 Drama Queen

Pisak możemy rozkręcić. Krótsza część kryje w sobie kałamarzyk z kulką w środku (przed sekundą radośnie sobie zagrzechotałam). Kulka, jak to kulka, rozbija i miesza. Warto również odnotować, że ustawienie kałamarzyka dnem do góry nie skutkuje wylaniem cieczy. Sprawdzałam na potrzeby recenzji. Nie żebym była niezdarą...

Baczność!

Dłuższa część zakończona jest... gąbeczką. Tak, to nie jest pędzelek, tylko ostro zakończona gąbeczka, która ani się nie rozczapierza, ani za mocno nie wygina, bo w środku ma usztywnienie (viagrą powiało, co nie?). Moim zdaniem świetny pomysł. Nie przepadam za płynnymi eyelinerami, ale ten stworzył niezły duet razem z moją macką i trzeba im przyznać, że wyjątkowo sprawnie malują razem kreski.

Czy tu doszło do zbliżenia?

Kolory
Ja mam trzy. Dwa ze stałej kolekcji oraz jeden z limitowanej edycji Welcome to Las Vegas. Ale uwaga: wspomniane dwa kolory plus jeden srebrny są obecnie wycofywane. Na ich miejsce wchodzi wodoodporna, czarna nowość, 010 WP Don't Leave Me (tą nazwą chyba chcieli mnie jeszcze bardziej zasmucić). Poza tym zostaje jeszcze 010 Dating Joe Black, czyli czerń niewodoodporna, której w moich zbiorach, rzecz jasna, nie znajdziecie.

030 I am Golden Sandy
Chłodnawe złoto. Poniżej dwa makijaże z serii "inne, a jednak podobne". Są delikatne, dzienne, żebyście skupiły się na kolorze kreski i nie rozpraszały się resztą badziewia. Chociaż moim zdaniem ten kolor kosmicznie wyglądałby w ciemnym towarzystwie. Na przykład granatowym.

Jeden, trochę nieteges.
Dwa, trochę lepiej.

040 Go, Get Bronzed
Mój ukochany brąz. Jest jakby perłowy, pięknie się mieni. Debiut na moim blogu ma już zaliczony. Użyłam go do skonstruowania tych makijaży:

Jestem sobie na górnej powiece.





"Inna" kreska.

C01 Drama Queen (z limitowanej edycji Welcome to Las Vegas)
Kameleon. Bardzo ciemna, czasami czarna zieleń ze złotymi drobinkami (co to za opis koloru?!). Tutaj będzie mała dygresja, bo nasze pierwsze spotkanie okazało się nieporozumieniem.

Udaję, że jestem czarny.

Na limitkę natknęłam się przypadkiem, w wigilię Wigilii. Byłam zupełnie nieprzygotowana, nie miałam obczajone. Oczywiście wszystko musiałam obadać na miejscu, i to ekspresem, bo przecież Święta za pasem, a ja potrzebuję prezentów. Chwyciłam za pisak, pełna nadziei, że to kolejny fantastyczny liner z fantastyczną gąbeczką, ale w pośpiechu przeczytałam tylko to, co było po polskiemu. Automatyczna kredka do oczu? A nie, to ja podziękuję. Wezmę sobie lakier, puder, błyszczyk... okej, okej, dwa lakiery może. Mniejsza o to, moje Panie. Ważne, że wróciłam w końcu do domu, włączyłam komputer i zaczęłam spacer po blogach. Nagle dowiedziałam się, jak wielki błąd popełniłam, czy raczej jakiego babola strzelił dystrybutor. Niemiecki eyeliner przepoczwarzył się po drodze do Polski w automatyczną kredkę! Zmyliło mnie także opakowanie, bo myślałam, że zawartość jest fuj czarna. Na zdjęciach okazała się cudowna i ciemnozielona.

Porfawor!

Historia ma na szczęście optymistyczne zakończenie, bo po Świętach wpadłam do Natury i przeprowadziłam należyte czyszczenie standu.
Mała ciekawostka: producent upiera się, że jest to Schwarzer Eyeliner mit Goldschimmer, czyli czarny eyeliner ze złotymi drobinkami. Moim zdaniem te drobinki wprowadzają kolorystyczny zamęt. Zresztą oceńcie same:

Udaję, że jestem zielony.

Właściwości
Było nas trzech, w każdym z nas inna krew. Coś w tym jest. Najsłabszy moim zdaniem jest złoty. Płyn nie rozprowadza się równomiernie i podczas rysowania mogą pojawiać się prześwity (widać poniżej), które trzeba potem zamalowywać. Drobna uciążliwość, ale do przeskoczenia. Z brązowym jest chyba podobnie, ale w mniejszym stopniu. Być może dlatego, że kolor jest ciemniejszy i nawet jak w jednym miejscu położy się grubszą warstwą, a w drugim cieńszą - nadal wygląda w porządku. Tak czy siak, wszelkie braki nadrabia kolorem. Czarnozielonemu przyglądam się najkrócej. Zdążyłam już zauważyć, że zupełnie inaczej zachowuje się podczas demakijażu - ściera się trochę jak taki zmywalny tatuaż z gumy balonowej. Ciekawe. Myślałam, że przez to będzie się kruszył, ale nie odnotowałam takiego przypadku.

Tutaj udaję, że jestem czarny.

Tak poza tym jestem zadowolona z ich trwałości. Szybko zastygają, nie rozmazują się, nie wędrują samopas w zakazane obszary, nie tracą nasycenia. Trójkolorowy makijaż trzymał się na mojej powiece od 14.00 do 24.00. Ale weźcie proszę pod uwagę, że ja przeważnie gruntuję oko jakąś bazą i raczej nie mam problemów z kserującymi się kreskami.

Nie zauważyłam podrażnienia, ale też nie jestem uczuleniowcem. Zmywanie w normie (płyn micelarny Bourjois). Nie trzeba chwytać za druciak, choć cierpliwość popłaca. 


Moje spostrzeżenia w skrócie 
(czyli coś dla tych, którzy mają już dość moich długich wypowiedzi)

+ ma świetny aplikator
+ nie kseruje się, nie rozmazuje
+ kolor opakowania = kolor zawartości
+ nie doprowadza mnie do szewskiej pasji przy demakijażu
+ przystępna cena

- prześwity przy malowaniu
- dlaczego teraz będą tylko czarne? :(


Wygląda na to, że na dzisiaj dość. Znowu przesadziłam?

(Ten pierwszy makijaż był przypadkowy. Przygotowałam oko z I am Golden Sandy - to drugie - i kiedy skończyłam cykać fotki, pomyślałam: "aaa, spróbuję walnąć trzy naraz". Przyznaję, że trochę natchnęła mnie Atqa).

poniedziałek, 6 lutego 2012

Byś się wstydziła!

A miałyście nie przychodzić...
W porządku, zostańcie.
Tylko się nie przestraszcie.

Simply, moja kochana Simply, tak bardzo się o mnie troszczy, że... wygoniła mnie pod ścianę. Pod ścianą jakoś tak pusto i nieswojo, więc odpowiadam na taga szybciej niż mam w zwyczaju.
(Tak naprawdę nie chcę blokować kolejki, sasasa).


Zasady wyzwania "ściana wstydu z dzolls"
  • Wstaw obrazek.
  • Napisz, kto Cię wyzwał.
  • Przedstaw zdjęcie dowodowe Twojej ściany wstydu :)
  • Wyzwij kogoś na ujawnienie swojej ściany wstydu :)

Doczytałam u pomysłodawczyni, że powinnam w nagrodę pokazać kompromitujący fakt kosmetyczny. O...kej.

Dumam. Dumam. Dumam.
Proszę o wyrozumiałość, to wcale nie tak łatwo nagle zmusić się do wstydu.

Dobra, może to:

Mamusia bardzo Was kocha!

Nie no, dajcie pokój - przecież niektóre z Was mają jeszcze większe zbiory... Ja się swojego wcale nie wstydzę. Ani trochę! Każdy kolor jest moim jedynym, ukochanym i nawet jeśli ktokolwiek stwierdzi, że mam na paznokciach gołębią kupę, to ja tę kupę kocham! Bo wszystkie moje lakiery są dla mnie niczym proustowskie magdalenki. Gdybym była stonogą... nie, dobra, może nie idźmy tą drogą, taki film już był, uznajmy, że doskonale wiecie, co chciałam powiedzieć. Ktoś mógłby mi jeszcze zarzucić, że wstyd gdzieś tam jest, skoro ostatnio zaciskam lakierowego pasa. Prawda, że zaciskam, ale robię to tylko dlatego, że a) oszczędzam, b) wzięło mnie na eksperymenty. (Nic dziwnego, że kasy brakuje skoro nie mam za grosz wstydu).
Właśnie, przy okazji chciałam się pochwalić, że wczoraj minął miesiąc od dnia, w którym ostatnio kupiłam lakier. Trzeba być twardym, a nie miętkim, dziewczęta!

Czyli lakiery nie. Co dalej?

Kreda dzieli się na wczesną kredę i późną kredę.

Nie, nie, nie! To już naprawdę głupi pomysł. Każda kredka jest inna i dostarcza mi innej radości, kropka. I na pewno macie więcej, przyznajcie się!

To może coś z innej beczki. Czy raczej z innego kubeczka:

Gdy robi się gorąco, ściągam majtki.

Ups, wydało się. Już wiecie, czemu lubię się malować. Ale tu nie ma się co wstydzić, tu się trzeba cieszyć! Przecież dzięki mnie ten "facet" jest wyposażony w kilka(naście) nadprogramowych pędzli.

Skoro - jak na razie - podaję same powody do dumy, może muszę zajrzeć w inne miejsce, mniej kolorówkowe, bardziej pielęgnacyjne? Rozglądam się, rozglądam...

Bingo!

Ciepło, cieplej, gorąco... Przyjrzyjcie się dokładnie, a same zobaczycie. Widzicie? Nie, nie bajzel, chociaż bazjel też, tak macie rację, ale obiecuję, że zaraz posprzątam (skąd się kuźwa tyle badziewia tam wzięło?), tylko się przyjrzyjcie. Zbliżenie raz!

Coś ty taki niewyraźny?

Pali żywym ogniem! Ze wstydu pali. Tak, wiem, makabra jakaś, zabiłam kaktusa! I to nie pierwszego. Wyobrażacie to sobie? Kremy wcieram, peelingi uskuteczniam, maseczki paćkam po facjacie, a po kryjomu morduję rośliny doniczkowe. Horror jakiś be klasy! Jak można się tyle pielęgnować i jednocześnie nie umieć zadbać o bezbronnego roślina (taki bezbronny to on nie jest, przecież ma te fajfusy ostre, co nie?), no jak? Jestem straszna. Kwiaty, kiedy się dowiadują, że mają ze mną zamieszkać, dostają nóg i spierdzielają na zewnątrz, żeby zakopać się w ogródku. Słomkini, postrach doniczkowców. Macie, czego chciałyście. Jest mi głupio, wstyd i chyba nie zasnę.
Ktoś mnie jeszcze lubi?
Kwiatów nie pytam.

;(((
;((
:(
:|
:]
:>

Kat, a może zechcesz poprawić mi humor? Pokazuj ścianę wstydu!

piątek, 3 lutego 2012

Co mi wpadło do koszyka?

Miało być kolorowo, czyż nie? I naprawdę by było, gdyby nie wczorajszy atak dwóch kolejnych tagów. Stadko zaległości niebezpiecznie się powiększa (liczę... liczę... mam na karku chyba z 5 sztuk), postanowiłam zatem przejść z bierności w agresywną defensywę i zastrzelić pytających serią odpowiedzi. Na pierwszy ogień pójdzie to:

ZASADY:
  • wklej banner na swojego bloga
  • napisz, kto cię zaprosił do zabawy
  • zaproś kolejne bloggerki
  • pokaż, co ostatnio "złowiłaś" w sklepie (ciuchu lub kosmetyki), post możesz wzbogacić o zdjęcia, mile widziane ceny produktów :)

Banner wkleiłam. Tag przyszedł do mnie od Simply. Ja zapraszam Zajęczaka. I zaraz pokażę (pokazywanie wychodzi mi tak samo dobrze, jak wtedy, gdy byłam mała. Może dlatego, że wcale tak bardzo nie urosłam), tylko najpierw troszkę się potłumaczę.

Tag należy, moim zdaniem, do tych niekłopotliwych. W porównaniu z tagiem ciasteczkowym, to po prostu bajka. Kupuję, fotografuję, piszę i wrzucam, a potem idę modlić się przed lustrem (wzorowa pindzia!). Żadna filozofia. Dlaczego zatem odpowiadam dopiero teraz? Bo mam włączony tryb oszczędzania. Na początku stycznia zgrzeszyłam i skusiłam się na lakier (mea culpa, mea culpa, mea bardzo wielka cu[l]pa). Chciałam go zesłoczować, ale słońce pojechało na wczasy do Egiptu. Tak długo tam imprezowało, że koniec końców w Naturze zrobiło się przytulnie-promocyjnie i kupiłam to, na co od dawna się czaiłam. Zaraz potem z pomocą przyszedł Rossmann, Kaufland i osiedlowy sklep. Nagle okazało się, że mam więcej do pokazywania niż jeden nędzny lakier, który nawiasem mówiąc, na dzisiejszą sesję się nie załapał.

Dobra, coś czuję, że niepotrzebnie maltretuję klawiaturę i wszyscy już krzyczą: poka, poka!

Kto tu kogo zaatakował?

Kozie mleko - krem do rąk i paznokci (Ziaja)
80 ml / 5,99 zł (promocja)


Czaiłam się na niego od dawna i wreszcie złowiłam. Zima dopisuje, więc postanowiłam zaopatrzyć się w kolejne smarowidło. Bo musicie wiedzieć, moje Panie, że kremuję witki jak opętana. Czterema kremami na zmianę. Efekt? Mróz ścina, a ja mam dłonie tak gładkie, jak pupa Kleopatry, czy coś w ten deseń. Koziego mleka od Ziai na razie nie testowałam. Wąchałam tylko. Ładnie pachnie. Jakimś mydełkiem.

Pearl Illusion Eye Shadow 502 Pearl Mist (Kobo)
11 zł (promocja)

Lubię cienie Kobo. Gdy w zeszłym roku nowa jesienno-zimowa kolekcja pojawiła się w Naturach, od razu upatrzyłam sobie kilka kolorów. Ale 18 złotych za jeden naparstek sprasowanego pyłku? Chyba sobie kpicie! Życie już mnie nauczyło, że Kobo nie warto kupować po regularnej cenie. Prędzej czy później każdy produkt ląduje na promocji. I proszę bardzo. Poczekałam, popachniałam - jest! Perłowy, różowiótki, pięknie rozświetla spojrzenie.

Zbliżenie na cienie.
Po lewej: Kobo 502 Pearl Mist.
Po prawej: Sensique 135.


Diamon Shine Eyeshadow 135 (Sensique)
4 g / 5,49 zł (promocja)

Powiem krótko, bo historia podobna do poprzedniej: widziałam słocze, macałam w sklepie, wiedziałam, że go chcę. Przyszła promocja i w końcu jest mój. Jak pierwsze wrażenia? Ładny. Kremowy. Złoty. Brąz.

Wyżej: Pearl Illusion Eye Shadow 502 Pearl Mist (Kobo)
Niżej: Diamond Shine Eyeshadow 135 (Sensique)

Carbon Black & Shadow Art Pencil (Pierre René)
2,5 g / 10,06 zł

Chyba jedyne niepromocyjne zakupy. Tym razem to ja zostałam złowiona. Kredki napadły mnie w osiedlowym sklepie, gdzie mam całą szafę z kosmetykami Pierre René. Za pierwszym razem zostałam pobita przez 05 Romantic Lilac. Potem szlachetnie wzbraniałam się całą sobą, by już więcej nie kupować bułek ani jogurtów z kulkami, ale niestety - zaistniała potrzeba niższego rzędu. Za drugim razem dostało mi się od 02 Golden Bronze. Szczerze mówiąc, trzeciego razu bardzo się boję...

Osiedlowe opryszki

Właście nie wiem, czemu jak ostatni moron nazywam to coś kredkami. To są półkredki-półcienie przecież! Czyli takie dwa w jednym. Z jednej strony mamy bardzo miękką i bardzo maźliwą czerń, a z drugiej metaliczny cień, również bardzo maźliwy (bez bazy chyba tego dynksu nie ruszę). Hmmm, niech teraz porządnie policzę: w sumie mam jedną czarną kredkę i po połowie cienia. Brudnego liliowego i brązowego. Dobrze, osiągnęliśmy precyzję.

Dwa półcienie, czyli prawie jeden cień. (Wyższa matematyka).
Po lewej brązowy 02 Golden Bronze
Po prawej przykurzony (mówią, że romantyczny) liliowy 05 Romantic Lilac



Od góry: maźliwa czerń (we wszystkich wariantach kolorystycznych);
maźliwy brudny liliowy (05 Romantic Lilac);
maźliwy złotawy brąz (02 Golden Bronze).

Czemu zakupiłam? Potrzebowałam czegoś do podbicia brązów i fioletów. Myślę, że się nada. Brudny liliowy jest taki jak w cieniu z Lovely. Przypominam Wam o tym pseudoholografie, bo gdy emocje już opadły (jak po wielkiej bitwie kurz), zaczęłam go doceniać. Jeszcze trochę i doczeka się oficjalnych przeprosin.



Bonusy

Woda micelarna do demakijażu twarzy i oczu (Bourjois)
250 ml / 11,99 zł (promocja)

Kończę pierwszą butlę i jestem zadowolona. Gdy dowiedziałam się, że cena w rossie chwilowo spadła, pobiegłam czym prędzej i zrobiłam zapas. Zawsze to jakaś oszczędność.

Krem do rąk Kuracja Parafinowa (Bielenda)
75ml / 2 opakowania za 8,99 zł (tak, promocja!)

Kremów ci u mnie pod dostatkiem. Ale mówiłam już, że potrzebuję. Kuracja parafinowa bardzo mi przypasowała. Pierwsza tubka już na wykończeniu, dlatego nie mogłam się oprzeć, gdy w kaufie zaatakowała mnie megapromocja - jeden krem rzeczywiście jest gratis. A datę przydatności ma naprawdę długą! Utwierdziłam się w przekonaniu, że obliczenia Majów to bzdury wyssane z palca. Świat się nie skończy w tym roku - no bo skoro krem ma być dobry do 2014...

Trzy puste, zakręcane słoiczki
1,29 (?) za sztukę

W końcu przesypałam pigmenty z niewygodnych fiolek. Będzie szaleństwo.


Podsumowując:
1.  Słowo klucz: "promocja".
2.  Koloru jednak trochę się znalazło...

Jest tam kto?
Ale się rozpisałam rozpasałam.
W następnym poście zamierzam się wstydzić, więc bardzo Was proszę: nie przychodźcie!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...