czwartek, 28 marca 2013

How did you get that black eye?

Nie ma bata, nie robię.
...
Wrzucam foty!!!

Przed Wami starocie odgrzebane na dysku w katalogu "Podbite oko" (owszem, mam taki katalog).
Bzdury jakieś, imho nie było aż tak tragicznie.

Prosto.

Dużo zawirowań ostatnio, dlatego jest mnie mniej i na razie nie zapowiada się na przyrost. Muszę zakończyć kilka spraw, może uda się rozpocząć nowe, a jeśli się nie uda... to nadal muszę zakończyć te kilka.

Mam nadzieję, że o mnie nie zapominacie, bo ja o Was intensywnie pamiętam.

W dół.

I w górę.

Kreska na górnej powiece to wycofany już żelowy liner Essence (04 I Love NYC), który ostatnio obił mi się o oczy na kilku blogowych wyprzedażach. Reszta to zapewne jakiś miks sleeka i inglota. Brwi niedorobione. Na linii wodnej ulubiony Max Factor Natural Glaze.

Razem.

Jak patrzę na te zdjęcia, to myślę, że jestem papierem toaletowym.
(Rozwijam się).

Proszę Was, bez efektów by nie przeszło.

Chodźcie, bo rozkręcam imprezę.

sobota, 23 marca 2013

Świeżo malowane

Chwila odpoczynku.

Dzisiaj nadarzyła się okazja, więc bez zbędnych ceregieli postanowiłam ją wykorzystać i spełnić wczorajsze marzenie, czyli czerwono-matowe usta. Pokażę Wam, co z tego wszyło, i przy okazji napomknę o zeszłorocznym odkryciu w kategorii pomadka.

W końcu prawdziwe buziaki ;)

Jeśli lubicie matowe usta w intensywnym kolorze i wielogodzinną trwałość, której nie straszne gadanie, jedzenie i picie, oto pomadka dla Was. Pomalowałam usta dzisiaj o godzinie 11. Demakijaż zaliczyłam o 18. W międzyczasie przegadałam z Dziewczynami ponad dwie godziny (Bogusi i Kat dziękuję za spotkanie i kosmetyki), z siostrą kolejne pół, zjadłam obiad i wypiłam kefir. Na deser wsunęłam pistacje. I wiecie co? Kiedy stanęłam przed lustrem z wacikiem w dłoni, nadal miałam co zmywać z ust. Oczywiście, przydałyby się drobne poprawki, nie oszukujmy się, zwłaszcza przy konturze ust, ale kolor wciąż na nich był! I to nie taki poprzecierany jak stary dywan. Czerwony, intensywny.

Tak jest za każdym razem.


Słomka, nie podniecaj się, tylko powiedz wreszcie, o co chodzi!

Cudowne rozmnożenie.

No wiem, że na zdjęciu mamy mały tłum, ale chodzi o towarzyszkę w środku. Płynną pomadkę Cream Lip Stain Sephory w odcieniu 03 Strawberry Kissed. To taka chłodna czerwień, karmazynowa. Pomadka, przypominam, daje matowe wykończenie i pełne krycie. Uwaga, malować trzeba ostrożnie, bo jeżeli coś spaćkamy, to potem możemy mieć problem z usunięciem niepożądanego zapaćkania. To jest stain, który naprawdę jest stainem. Plami znaczy.

Aplikator z gąbeczką, całkiem wygodny, chociaż mimo wszystko wolę pędzelkiem.
Zapach (moim zdaniem) delikatny, ciasteczkowo-chemiczny, ale to w sumie nieistotne, bo szybko się ulatnia.

Wady? Całkiem oczywiste. Może przesuszać i ściągać. Nie polecam nakładania na spękane usta. Polecam natomiast dobre nawilżenie przed i po (niah, niah). Ja dzisiaj zrobiłam szybki peeling ust pod prysznicem, a po skończeniu kąpieli nasmarowałam je balsamem. Po ten sam balsam sięgnęłam także po zmyciu pomadki. Moje usta mają się świetnie, dziękuję, że pytacie.

Poza tym cena. Dorwałam lipstaina w promocji za 19,90, jeszcze w zeszłym roku. Świetna okazja, bo z tego, co mi wiadomo, normalnie kosztuje około 45 złotych. Dużo czy mało? Dla mnie sporo, ale szczerze powiedziawszy, gdybym wydała na niego tyle pieniędzy, wcale bym nie żałowała.

Napis się ściera z opakowania, drobiazg, ale czasem mierzi.

Tutaj sprawdzicie kolory. Fanki nudziaków mogą sobie odpuścić zaglądanie.

A wiecie co jeszcze w nim kocham? Że nie muszę kombinować z chusteczką czy kciukiem, żeby nie odbijał mi się na zębach. On po prostu się nie odbija!

Przysięgam, że tam był łuk kupidyna. Ale jak się uśmiechnęłam do Was, to się napiął ;)

Dzisiejszy makijaż. Ogólnie rzecz biorąc, podkład Bourjois Healthy Mix i oczy zmalowane paletką Sleek Au Naturel. Jeśli interesują Was jakieś szczegóły - puder, korektory, róż, tak mam róż, brwi - pytajcie śmiało.

Na koniec chciałabym wyjaśnić, dlaczego na tamtym zdjęciu było tak tłoczno. Bo usta pomalowałam tak:
Najpierw płaskim pędzelkiem nałożyłam lipstaina. Potem poprawiłam kontur mięciutkim ołówkiem od Max Factora. Ma nieco inny odcień, jaśniejszy, ale ładnie się wymieszały. Na środek ust nałożyłam ociupinkę słynnego Eliksiru od Wibo, żeby nie było aż tak super matowo. Wszystko.

Cmok, cmok.

I ściski,
Słomik.

piątek, 22 marca 2013

The trouble with no strings is you can only fall

Dzień dobry wieczór!

Post spontaniczny i z gatunku tych udźwiękowionych, jeżeli pozwolicie.
Fejsbuczek. Tyle czasu już minęło, że chyba mniej więcej wiemy, co o nim myśleć. Ja lubię dlatego, że mam tam kilku znajomych, którzy upiększają moją parszywą ścianę fajnymi kawałkami. Nie inaczej było tym razem.

Zachłysnęłam się dzisiaj piosenką młodziutkiej brytyjskiej wokalistki, Chlöe Howl. Uroczy z niej piegusek z jeszcze bardziej uroczym akcentem. Tylko niech Was nie zwiedzie jej nazwisko, ma dziewczątko głos, którego można pozazdrościć. Więc tak: przyjemnie mi z nią po raz piętnasty, świeci cudne słońce, w okolicach mojego bloku znowu piździ jak na Uralu i - a to ci niespodzianka - leżą trzy pomarańcze, w rządku i śniegu. Przypominają mi życie: tak absurdalne i nieurodzajne, że aż śmiesznie.

Śmiejmy się zatem i zanućmy z uroczym pieguskiem.


Mam ochotę na: miętowe paznokcie, czerwono-matowe usta i półeczkę z "cuksami" w nowym mieszkaniu.

A Wam co ostatnio wpadło w ucho?

Soczyste buziaki,
Słom

Pssst, skoro już o fejsiku mowa, to zapraszam (klik).

czwartek, 21 marca 2013

Dzisiaj przychodzę do Was z...

Zauważyłyście, jak wiele wpisów zaczyna się od tych słów?
Być może sama kiedyś tak zaczęłam, ale nie wydaje mi się.

Nie, nie przychodzę ani do Was, ani z niczym.
Po prostu chciałam o coś zapytać.

Skusiłybyście się na jakiś kolor?

Którą by tu...

Ja prawie się skusiłam. Prawie, bo przypomniałam sobie o pomadkowych zapasach, które czekają na mnie w domu. Rozmyśliłam się, odeszłam.

Dziś pierwszy raz pogratulowałam sobie, że mam za dużo kolorówki do ust (i niedobór hajsu). Dlaczego?
To są swatche pomadki MIYO Lip Me Lipstick.

Źródło

Zgadzam się, słabe wyjaśnienie. Pomadka jest przecież niedroga (7,90 zł internet, w moim osiedlowym sklepie wielobranżowym 8,29 zł), kolory całkiem ładne. No to co? Ano przeczytałam dziś u Jamapi, że jej egzemplarz (no. 2, Vanilla Pudding) nieestetycznie podkreśla załamania ust, i to mnie trochę zraziło.
Fakt, gdy swatchowałam testery, wydały mi się nieco tępe. To nie było gładko sunące masełko, oj nie.

Jedziemy od lewej. Górny rząd: 01. Nude Touch, 02. Vanilla Pudding, 03. Pink Ballet, 04. Apricot Sorbet
Dolny rząd: 05. Cherry Blossom, 06. Fuchsia Glam, 07. Mandarin Slice, 08. Scarlet Sin

Młodzieżowa pomadka o zapachu budyniu waniliowego? Rozumiem... Pójdę sobie.

A może ktoś z Was ma lepsze zdanie o tych pomadkach?
Lepiej nie, bo mam ochotę na kolejną puszkę tuńczyka.

Komórkowcem.



Poza tym z nowości (powiedzmy, że to są nowości) przyuważyłam cienie Pierre Rene, kolekcja limitowana...

Nadal komórkowcem.

... która kompletnie mnie nie pociąga.
Oraz błyszczyki Eveline, 16h (ile?) Super Long Lasting.


Znacie to? Macie to?
U mnie ostatnio więcej pomadek niż błyszczyków, chociaż tak naprawdę zakochałam się w pewnym, niestety niedostępnym już balsamie do ust. Na pewno go pokażę.

Całuję Was. Bądźcie rozważne podczas zakupów! To się chyba opłaca bardziej niż wszelkie promocje.

poniedziałek, 18 marca 2013

Na lewo i prawo

Dostałam mejla z informacją, a właściwie trzy, bo mam aż trzy konta pocztowe na tamtym portalu.
Na początku zignorowałam, ale potem pomyślałam, że nie będę gorsza od Stri, i też pobiegłam znaleźć swój ideał z Vichy (klik). Nic nie kosztowało ani nie bolało. Wystarczyło grzecznie poprosić.

Czemu nie?

Było to dawno temu, w minioną sobotę. Niewykluczone, że w niektórych aptekach jeszcze uchowały się jakieś sztuki, chociaż w innych mogą Was poinformować, że już wyszło, przy czym jak się zdziwicie, że coś bardzo szybko wyszło, to miła Pani powie Wam, że ta akcja nie trwa przecież kilka dni. Z życia wzięte, konkretnie z soboty wzięte, a ja wszystkie trzy mejle dostałam dzień wcześniej, 15 marca... Jeśli macie ochotę spróbować, tutaj sprawdzicie, które apteki w Waszej miejscowości biorą udział w akcji.

Ucieszyło mnie to wszystko, więc trochę o tym pogadam dzisiaj. Tym bardziej że w gruncie rzeczy Vichy jest mi obce.

W pudełeczkach mamy miniatruki kremów w tubkach (3 ml) oraz saszetkach (1,5 ml).
Plus ulotki z krótkim opisem każdej próbki.

Urocze maleństwo.


Do wyboru są dwa zestawy: dla skóry młodej (różowy) i dojrzałej (srebrny).

Jak widzicie, mam obydwa, ale nie do końca, bo pierwszy jest mój, a drugi mojej kochanej Rodzicielki.
Pamiętajcie, że jeden zestaw = jedna osoba! Chyba że macie jakieś wtyki albo kilka aptek po drodze. Nie wnikam.

A w naszych zestawikach ulotki były zamienione! :O
Niby taki podział, ale zestawy są w gruncie rzeczy podobne. Dostajemy próbki z pięciu serii: 
Aqualia, 
          Idealia, 
                Normaderm, 
                             Liftactiv 
                                     i Neovadiol.


Właściwie różnica jest taka, że w zestawie dla skóry dojrzałej zamiast kremu z linii Liftactiv dostajemy serum, a zamiast zwykłego Normadermu, Normaderm anti-age (sensownie, skoro ma być "dojrzalej"). No i oczywiście pojemności próbek są inne.

Nazwy tych serii są w dużej mierze samoprzezsięmówiące:
Aqualia - gasi pragnienie skóry, dla skóry wrażliwej
Idealia - zawsze kojarzy mi się z Idalią, ale poza tym ma rozświetlać skórę, bo idealna cera to cera, od której bije blask (ale nie łojotokowy, I hope)
Normaderm - walczy z niedoskonałościami
Liftactiv - ujędrnia
Neovadiol - raczej dla skór dojrzałych, walczymy z grawitacją ;)


Poniżej zrobiłam sobie rozpiskę zawartości. 
Pogrubiłam to, co się powtarza, a kolorami zaznaczyłam różnice w pojemności.


Zestaw różowy (skóra młoda):

Tubki
- Idealia - rozświetlający krem wygładzający (3 ml)
- Aqualia - nawilżający krem kojący (3 ml)

Saszetki
- Neovadiol Gf - krem przywracający gęstość skóry i proporcje twarzy do skóry suchej (1,5 ml)
- Liftactiv - krem przeciwzmarszczkowy i ujędrniający do skóry normalnej i mieszanej (1,5 ml)
- Normaderm - krem zwalczający niedoskonałości o kompleksowym działaniu (1,5 ml)

Różowy...

Zestaw srebrny (skóra dojrzała):

Tubki
- Idealia - rozświetlający krem wygładzający (3 ml) 
- Neovadiol Gf - krem przywracający gęstość skóry i proporcje twarzy do skóry suchej (3 ml)
- Liftactiv Serum 10 - serum widocznie odmładzające skórę (3 ml)

Saszetki
- Aqualia - nawilżający krem kojący (1,5 ml)
- Normaderm Anti-age - przeciwzmarszczkowy krem zwalczający niedoskonałości (1,5 ml)

...czy srebrny?

Widzicie, że wcale nie ma aż takiej wielkiej różnicy? Generalnie dostajemy kremy do cery normalnej, mieszanej i suchej. O tłuścioszkach nie ma mowy. O naczyńkowcach też nie, ale to akurat jestem w stanie zrozumieć.

Różowe saszetki.
Srebrne saszetki.

Wszystko dobrze się złożyło, bo w sobotę skończyłam męczącą przeprawę do denka kremu, który niespecjalnie mi leżał, uch. Przystąpiłam do różowych testów i - chcecie czy nie chcecie - na koniec udostępnię swoje zapiski, bo je ochoczo czynię. Taki mam plan!

Zabezpieczone.

Nie ma to jak jarać się darmówkami.
Kto się jara razem ze mną?


sobota, 16 marca 2013

Cóż

U-pod.

... w sumie to się nawet ucieszyłam, bo przynajmniej będzie na co zwalać winę przez najbliższe 7 lat.
Lol.

Chociaż nie, szkoda trochę. Przecież towarzyszyło mi dzielnie przy wielu makijażach i zdjęciach.
W dodatku teraz muszę wydać kasę na nowe, damn.
To wszystko Twoja wina, stłuczony lusterku! (O, widzicie, już działa ;))

niedziela, 10 marca 2013

Jak czekałam i pachniałam w lutym?

Doprawdy nie wiem. Wszystko jest takie pozacierane. Mam wrażenie, że tego miesiąca nie było, ale kiedy patrzę w lustro, to widzę, że jednak było go aż za dużo. A niby najkrótszy w roku.

Podsumowując.

Jest marzec i nadal mam dużo pracy. Nie zdążyłam w lutym. Głównie dlatego, że za bardzo się staram, za bardzo przejmuję. Potrafię dojść przyczyny swojego zachowania, ale nie potrafię go zmienić. Może dlatego, że to jest mój rdzeń, to po prostu jestem ja. Wiecznie skupiająca się na Braku, a nie Obecności. Słomka pełną gębą.

Ad rem.


Drobiazgi

To dzięki nim jeszcze trwam. Pierdoły, które uśmiechają mi twarz w chwilach głuchej samotności. Tym razem melisa i gruszki. Melisę wyciągnęłam przypadkiem, chyba chciałam wtedy wypić miętę, ale nie trafiłam w kartonik (lol, tak naprawdę nie chciało mi się wspinać po szafkach). Na wiki czytamy, że ma działanie uspokajające; stosowana też w bezsenności, depresji oraz nerwicy. To pierwsze mi nie grozi, w jednym z poprzednich wcieleń musiałam być susłem, ale dwie pozostałe "przypadłości"... cóż, pijmy! A teraz już zupełnie serio: wszystko mi jedno, na co działa i czy działa, pokochałam ją za smak. Jeśli miałaby wywołać jakiekolwiek przyjemne skutki uboczne, to nie będę protestować.

Melisa ze zdjęcia jest zupełnie przypadkowa, kupiona w lidlu, gdy robiłam ekspresowe zakupy (za osiem i pół minuty autobus). Wcześniej miałam jakąś inną, chyba herbapolu. Trochę zleżała była, ale nadal bardzo smaczna, w końcu to przez nią dałam się wciągnąć. Co ciekawe, ta z lidla smakuje inaczej. Nie wiem, czy jest gorsza. Jest inna. Musiałam się do niej przyzwyczaić.

Pozdrowienia dla Jeża ;*

I jeszcze te gruszki. Nie jestem wielką fanką owoców, niestety. Z naszymi jabułkami to w ogóle mi nie po drodze. Ale w minionym miesiącu zakochałam się w gruszkach z biedzi. Najbardziej lubię, gdy są twarde. Dlatego szybko je wtrzącham, bo jak trochę poleżą, to miękną.
Romans trwa po dziś dzień. Innych słodyczy nie tykam.
Okej, czasem zjem miód na bułce do tej melisy. Rzepakowy, am.

Martwa natura. Bardzo smaczna.

Hm, jedzeniowo wyszło. Nie przerywajmy zatem.


Food for thought

Rany, ale tu będzie ubogo. To również wina obowiązków. Nie obawiajcie się jednak, moja praca jest czysto umysłowa, mózg nie narzeka na brak wysiłku. W ostatnim podsumowaniu żartowałam sobie, że w styczniu wyrobiłam czterysta procent normy i w związku z tym do maja nic nie obejrzę. Było nie żartować... 
Moje Panie, w lutym nie widziałam żadnego filmu. 

Na szczęście udało mi się przeczytać jedną książkę! (Słyszałyście, jak coś chlasnęło? Tak, to był  fejspalm...). Nic to. Grunt, że książka targnęła mną do głębi. Teraz coś Wam zdradzę. Kiedy czytam, bardzo często mam pod ręką swój kajecik na notatki, a w kajeciku małe karteczki samoprzylepne do zaznaczania cytatów. Wiadomo, dużo zależy od książki. Niektóre nie potrzebują obecności mojego kajecika, nie potrzebują karteczek. Ale zobaczcie, co się działo, kiedy czytałam tę książkę.

Do tego zdjęcia to się nie przyznaję :P

Innymi słowy, warto było. Dla mnie to była przede wszystkim książka spostrzegająca, to znaczy pełna spostrzeżeń, do tego trafnych. Fascynująca, choć bolesna. Zachwyciła mnie syntetyzującym spojrzeniem na rzeczywistość, społeczeństwo i chyba przede wszystkim życie. Przygnębiła zaś dokładnie tym samym. Nie zalecam, jeżeli tkwicie gdzieś na skraju depresji. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie czytać jej w sielankowym nastroju. Nie przejdzie. Także tego... najlepiej jeśli macie masochistyczne zapędy.

Aha, przecież nadal nie wiecie jeszcze, o chodzi.

Źródło: merlin.
Swój egzemplarz już oddałam do biblio.

Do Houellebecqa docierałam długo, aż w końcu trafiłam na Mapę. Dzięki niej, że tak powiem, na pewno do niego wrócę. ;)

Bardzo nurtuje mnie jeszcze kwestia opisu na okładce, który moim zdaniem zdradza zbyt wiele. Nie, zaraz, nawet nie chodzi o to, że zbyt wiele, ale zdradza źle. Ma przyciągnąć czytelnika, ale obawiam się, że może przyciągnąć nieodpowiedniego.

Na koniec musi być cytat - tyle ich przecież pozaznaczałam.
Jakoś mi się skojarzył kosmetycznie.

To okrutne, naprawdę okrutne. Najdrobniejsze gatunki zwierząt znikają dopiero po upływie tysięcy, czasem milionów lat, natomiast wyroby ludzkie są usuwane z powierzchni ziemi po kilku dniach, nigdy nie otrzymując drugiej szansy, mogą tylko bezsilnie znosić nieodpowiedzialny, faszystowski dyktat szefów linii produktowych, którzy oczywiście wiedzą lepiej niż ktokolwiek inny, czego chce konsument, którzy u konsumenta wyczuwają   p r a g n i e n i e   n o w o ś c i,  którzy zmieniają jego życie w wyczerpujące, rozpaczliwe poszukiwanie, nieustanne błąkanie się wśród wciąż zmienianych regałów sklepowych
Michel Houellebecq, Mapa i terytorium
(WAB, 2011, tłum. Beata Geppert, s. 151-152)


Inne zmysły

Muzycznie najbardziej uderzyła mnie Spanish Sahara. Natomiast dzisiaj zaserwuję Wam kawałek wyłowiony z reklamy perfum Jimmy Choo Flash z Natashą Poly.

Źródło: http://www.fragrantica.com

Kurde, taka ładna kobita, ale nieeee, musieli ją jeszcze przewałkować fotoszopem.
No nic, macie piosenkę.



Nie wiem, jak toto pachnie, ale piosenka sprawia, że pewnie mi się spodoba, nawet jak będzie trącał kanałem (huehue, widzicie ten słowny zbieg okoliczności... guess what, to nie był zbieg).

Skoro już o zapachach mowa, dodam jeszcze, że w lutym dużo paliłam. I ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu oszalałam na punkcie czarnego kokosa.

Ale bym tam wlazła pod tę palmę.

Po podgrzaniu przypomina mi Choccomanię z The Body Shopu. A jeśli jeszcze nie wiecie - jestem skrytożercą scrubu z tej serii. Marzy mi się masło do ciała... Wosk daje intensywny zapach, którym się po prostu zaciągam. Dobrze słyszycie, zaciągam się aromatyzowanym powietrzem, wciągam je jak najlepsze proszki. Nie muszę palić długo, bo długo się unosi. Łał! Objawienie. Uczta. Spazm. Oszczędzam, bo nie wiem, kiedy będę mogła dokupić.

To chyba wszystko.
I tak dużo wyszło.

Buziaki,
Słom

PS Dzollsi kazała napisać, że jej sprawiłam ogromną frajdę.
Sobą.

wtorek, 5 marca 2013

Żywy trup

W chwili między literkami.

Bardzo ładny siniak.



Wszystko zaczęło się tutaj:

Mam (...) trupa na dysku.
...tak się robią pomówienia.

Choć po prawdzie to jeszcze wcześniej, gdy trwał konkurs L'Oreal na wizażu. Trzeba było wybrać i zmalować makijaż gwiazd z Cannes. Wcale nie musiał być z czerwonego dywanu. Pokazywałam Wam wtedy żałobę podebraną od Heidi, no to teraz pokażę Wam trupa, który tę żałobę sprowokował.

Is there anybody in there?

Kto mnie zainspirował?
Marion Cotillard.
Oczywiście sto razy przystojniejsza ode mnie i sto razy bardziej fotogeniczna.
O dużych, błękitnych oczach.
Z odpowiednim oświetleniem i odpowiednio podciągniętymi kolorami daleko jej do trupa.

Uch, co ja sobie wtedy myślałam.
Racja, racja - chyba nic.

Źródło: http://www.listal.com/viewimage/1001546h


 Także nie polecam takiego makijażu, jeśli chcecie wyglądać świeżo i zdrowo.

Nie trafiłam różem w policzek. Ups.


Ale jeżeli zamierzacie robić za Ofelię (ofermę?) albo publicznie demonstrować, że życie ciężką orką na ugorze jest - to co innego. Niebieskawy fiolet z przemęczonym różem na dolną powiekę, zbolała mina i gotowe.

Tusz był równie dogorywający, co moje oko.


... chociaż nadal lubię połączenie tych kolorów. Z bliska nie wygląda tak tragicznie.
Bladość twarzy i długa noc jednak mi nie sprzyja.

Nieprzespane noce...

Oceniwszy wykonanie oraz efekt, doszłam do wniosku, że lepiej nie wrzucać na forum konkursowe...


I na koniec niebezpieczne zdjęcie całego fejsa.

(Myśli:) Ale sobie klasa przycięłam gębę, łohoho. Aż się wydaje, że mam dużo włosów!

Dziękuję za uwagę.
Idę dogorywać dalej.

Trzymajcie się ciepło!
Słomek

niedziela, 3 marca 2013

Ciepło - zimno

Dzień dobry wieczór.

Oł jes.

To może pokażę Wam szybko tego czarusia, który wzbudził zainteresowanie w poprzednim poście.
Mhm, dobrze zgadujecie, tam wyżej na zdjęciu jest tylko jeden lakier. O takowy:

Tak właśnie, tarłam go, oooj, jak go tarłam. Ale dżin z butelki nie wyleciał.

Napisy trochę się powycierały, ale chodzi o Editt Cosmetics: Thermo Color Change 19. Firma ma nawet sklep internetowy i jeszcze inne kosmetyki, których nie zamierzam próbować, ale jeżeli Wy chcecie, to zajrzyjcie tutaj. Są z ulicy Falenckiej we Falentach Nowych. Aż musiałam sprawdzić. No i radośnie mi teraz, bo wyszło na to, że mam w domu faszyn from raszyn.

Żarty żartami, ale uwielbiam ten lakier. Dlatego, że zmienia kolor.

Zimno...

Cieplej. Ale jeszcze nie naj.

I to naprawdę zauważalna różnica. Kiedy jest nam zimno (jemu, mnie i palcom), to ciemnieje. Kiedy coś nas rozgrzewa - robi się jaśniejszy. Czasami bawimy się w srombre. Czasami w gradient. Cieszę się jak na cienkopisy w czwartej klasie...
Dobra, nie musiałam dodawać, że w czwartej klasie. Wszyscy wiedzą, że teraz też bym zacieszała.

Cieplej...
Zimniej...

Najfajniej jest, kiedy wsiadam do autobusu. Albo wysiadam z niego i nie zakładam rękawiczek. Przychodzę do domu i trzymam rękę pod ciepłą wodą. Kiedy marznę przy pracy. A potem przynoszę kubek z gorącą herbatą.

Mogłoby być też fajnie, gdybyśmy poszli razem na spacer (Ty, ja i lakier). Jedną ręką czułabym Twoje ciepło, a drugą łapała szczęście. Owszem, one wyglądałyby na inne. Ale my wiedzielibyśmy doskonale, że w gruncie rzeczy są takie same...

Tutaj zmarzłam.
I coś nie mogłam się rozgrzać.

Z rzeczy technicznych.
Lakier kupiłam za 5 złotych w sklepie z chińszczyzną (brawa za precyzję, przecież o większości sklepów można by tak powiedzieć). Kiedy zobaczyłam, że działa i sprawia mi dużo frajdy, to stopniowo dokupiłam jeszcze cztery, ale o nich porozmawiamy innym razem. Dzisiaj skupmy się na dziewiętnastce, która jest fioletowa/różowa i ma delikatny, ochładzający pyłek.

Butelka ma 6 ml. Pędzelek wąski, okrągły w przekroju, nie mam do niego zastrzeżeń. Natomiast sam lakier nie kryje zbyt dobrze. Na zdjęciu mam dwie lub trzy warstwy (zależy od palca) i generalnie skłaniałabym się do trzech, żeby nie było prześwitów. Poza tym przeważnie korzystam z bazy, która ma mleczny kolor, a to dodatkowo poprawia krycie. Mimo trzech warstw i braku topa sechł całkiem dobrze. Lakiery Editt noszę zazwyczaj trzy-cztery dni. Niszczą się przy końcówkach, ale nie na tyle, żebym musiała chować ręce po kieszeniach. Zmywanie bez problemów.

No, od razu mu się gorąco zrobiło, jak zaczęłam o zmywaniu...

Wiem, że nie jest idealny, ale kolor i efekt rekompensują wszystko. Uwielbiam go!
A Wy? Fajna rzecz czy raczej rzecz dla małych dziewczynek?

(... poza tym dziękuję. Dziękuję za wszystkie miłe słowa. I te wypowiedziane, i te pomyślane).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...