piątek, 16 sierpnia 2013

Założyło mi się niebieskie, co dalej?

Ano można na przykład pójść w kontrast i spróbować czegoś pomarańczowo-różowego. Ja zrobiłam tak w minioną środę.

Czemu nie?

Brokat mnie prześladuje... Tym razem schował się w kredce.

Zaczęłam od wyszukania ciekawego koralowego cienia i wokół niego zbudowałam resztę makijażu, sięgając po paletkę Monaco (Sleek). Wystarczyło dołożyć trochę jasnego matu, upchnąć ociupinkę różu dla ochłody i nieco przyciemnić dolną powiekę bordobrązem. Na koniec kredka MUA Intense Glitter w odcieniu Malt Chocolate, bardzo udana. Na rzęsach Grashka, a poniżej koralowy wybranek:

L'Oréal, Color Infaililible 039 Magnetic Coral...

... przeniesiony na powieki.

Podejrzewam, że przyda się jeszcze prezentacja mojej nieprofesjonalnej twarzy.

Niech będzie tak.

I jeszcze jedno makro dla pewności:

A co mi tam!

Myślicie, że lato jeszcze wróci? Chciałabym bardzo. Dzisiaj niemiłosiernie zmarzłam, może zbyt wcześnie wstałam? Nikt tego nie wie.

Buziaki jak zwykle,
 koralowy Słom.

środa, 14 sierpnia 2013

Dlaczego nie lubisz swojego szklanego pilnika?

Być może dlatego, że jest do dupy.

Swoją przygodę ze szklanymi pilnikami zaczęłam przypadkiem, jak mniemam kilka lat temu, kiedy Simply sprezentowała mi jeden okaz. Z miejsca się zakochałam. Pilnik był duży i dzielny. Wytrzymał ze mną sporo czasu, aż wreszcie zrozumiałam, że jest gładszy od mojej polerki. "Słom, musisz pozwolić mu odejść" - pomyślałam. I pozwoliłam.

Ale najpierw postanowiłam znaleźć zamiennik. Niestety, ta historia działa się jeszcze w owych słodkich przedblogowych czasach, gdy pozbywałam się wszelkich śmieci, zamiast obsesyjnie je fotografować, wskutek czego nie wiedziałam, kto wyprodukował mojego faworyta. Kupiłam coś podobnego, lecz szybko przekonałam się, jak marny był mój wybór. Ten kawałek szkła był po prostu beznadziejnie tępy!

Dość szybko popełniłam kolejny zakup. Równie nieudany, a może nawet bardziej. Zniechęcona rzuciłam diabelstwo w kąt (nawet rozbić się nie chciało, taki szajs) i wróciłam do pilników papierowych. Tyle że szkło wciąż siedziało mi z tyłu głowy. Siedziało tak długo, aż wreszcie miesiąc temu wysiadłam. Przy Naturze. Stwierdziłam, że żaden no name za kilka złotych nie wchodzi tym razem w rachubę i kupiłam pilnik za 16,49 zł.

Przyjrzyjmy się teraz, czy to była dobra decyzja.

Na pierwszy rzut oka całkiem podobnie.

Ale czy na pewno?

Chyba nietrudno zgadnąć, który z nich jest starym szajsem. Nowym pilnikiem jest absolutnie zachwycona. Wydaje się taki "zamszowy" - choć może fachowo trzeba by powiedzieć, że ma większa ziarnistość - i piłuje błyskawicznie, przy czym sam na tym nie cierpi. Bo musicie wiedzieć, że byłam w ciężkim szoku, gdy z poprzedniego pilnika zaczęła mi się łuszczyć... warstwa ścierająca. Wait what?

Badziew przeogromny.

Dlatego powiadam: odżałuj kilka groszy więcej i nie kupuj szitu niewiadomego pochodzenia. Dobry szklany pilnik to, jak widać, wyższa szkoła jazdy, więc pilnik pilnikowi nierówny. Nawet jeśli twój nie robi takich numerów, jak mój, to jeszcze nie oznacza, że wszystko z nim w porządku. Może mieć przecież kiepską powierzchnię ścierającą.

Ze swojej strony polecam pilnik AnnCo.

Dobra rzecz.

Jest mniejszy od mojego pierwszego szklanego pilnika (tego dobrego!), ale to nie ma dla mnie znaczenia. Najważniejsze, że robi swoje. Jeden z najlepszych zakupów lipca!
 
Kompozycja z

To nie powinno mieć większego znaczenia, ale skoro już spostrzegłam...

"Praktycznie" nieograniczone.

To co? Jeszcze jedna szansa?
A może szklane pilniki na zawsze złem?

Całuję,
Słomczak

Miłego piłowania!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Heniek wraca

Zafundowałam sobie dość intensywny tydzień. Głównie pod względem fizycznym, bo umysłowo było w normie. Dojeżdżałam do pracy na rowerze (jakieś 14 km w jedną stronę), a co drugi dzień wyciskałam siódme poty na wuefie przy trzydziestostopniowych upałach. Wieczorem zasypiałam na siedząco. Przyszedł weekend i oklapłam. Słońce odpuściło, świat ucichł. Nagle zrobiło mi się niewyobrażalnie pusto. Z tęsknoty zaczęłam przeglądać zdjęcia i wspomnienia. Tak jest: czas na drugi wpis o tegorocznym heńku!
(Pierwsza część tutaj).

VIP trybuna nocą.

Mówiłam Wam, że to był spontan. Dzień przed rozpoczęciem, a właściwie w nocy, podjęliśmy decyzję, że wpadniemy na jeden dzień. Po dłuższym namyśle wybraliśmy pierwszy. Kładłam się spać lekko podekscytowana. W autobusie wymieniłam kilka esemesów ze znajomymi. W kupie raźniej. Po czym coś mnie tknęło. Wybrałam kolejny numer. Poczekaj, posłuchaj, a może...

Nie musiałam długo namawiać.

Po pracy szybko wymieniliśmy świeżo kupione bilety na opaski i pojechaliśmy do domu przygotować się do długiego spaceru. Pamiętam, że było gorąco. Pierwszy dzień był właściwie najcieplejszy, ale nauczeni doświadczeniem zabraliśmy ze sobą grubsze ciuchy, które w nocy bardzo się przydały. Doczłapaliśmy się na Babie Doły, a potem na sam koniec terenu festiwalowego (początek, jeżeli patrzeć od strony Kosakowa), gdzie czekał już na nas Dawid Podsiadło.

Skubany, paczy się!

To był delikatny koncert, odrobinę marzycielski. Taka lemoniada w upalne lipcowe popołudnie. Nie powiem, całkiem miło, ale po wszystkim poszliśmy na piwo, już w powiększonym składzie. Festiwal rozpoczął się na dobre.

Petarda

Gdy zapytacie mnie o najlepszy koncert Open'era 2013, to bez chwili zawahania odpowiem: Alt-J (∆). W gazetach i na portalach internetowych redaktorzyny mogły sobie wzdychać do Nicka Cave'a i rozpływać nad Damonem Albarnem z Blur (woohoo), ale ja swój muzyczny orgazm przeżyłam pod namiotem z chłopakami, którzy wydali na razie tylko jeden krążek. Za to jaki zajebisty! Po dziś dzień mam ciary, gdy słucham.

Something Good leci.

Petardą była też Skin ze Skunk Anansie, ale Skin ma na drugie Petarda, więc w sumie żadne zaskoczenie. W błyszczącym wdzianku wskoczyła na scenę i momentalnie rozgrzała publiczność do czerwoności.

Skin Petarda.

Na tym koncercie byłam blisko, więc kiedy wbiła się tłum, a potem dała nosić się na rękach, macnęłam jej sprężyste udo. Fajny koncert, tym razem zamiast lemoniady mieliśmy energy drinka.

Petarda w tłumie.

Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie także czwartkowy koncert Crystal Fighters, na który trafiliśmy przypadkiem, po drodze na Kings of Leon. Pod Alterklub Stage zgromadziło się wówczas naprawdę dużo festiwalowiczów. Miałam wrażenie, że wszyscy tańczą, a przynajmniej podrygują. Przy muzyce zakręconych Hiszpanów po prostu nie dało się ustać! Za to właśnie lubię heńka: uczy mnie nowych dźwięków.

Nie mam Crystal Fighters, to wklejam Blur.

Jeżeli chodzi o polskie gwiazdy - zdecydowanie Hey. Delikatnie rzecz ujmując, nigdy nie przepadałam za Nosowską i jej bandem. Dopiero dwie ostatnie płyty trochę mnie zainteresowały. Ale czemu, do licha ciężkiego, nikt mi nigdy nie wytłumaczył, że Kaśka na żywo brzmi sto razy lepiej niż na nagraniach? Ja nie wiem, o co chodzi, ale zarówno jej głos, jak i sama muzyka brzmią w radiu nieznośnie płasko. Na żywo poczułam się oczarowana. W dodatku na scenie pojawiła się Brodka. Nosowska tłumaczyła, że to był spontan, że dopiero wczoraj się spotkały podczas jednego z festiwalowych koncertów i wpadły na pomysł wspólnej piosenki. Czy naprawdę? Nie wiadomo. Ale to na pewno nie był ich pierwszy raz, bo już na ubiegłorocznym Męskim Graniu próbowały takiej kombinacji.

Oł, heloł, szczerzę się do Was spod sceny głównej.

Niespodziewanie dobrze bawiłam się ponadto na koncercie Kalibra. Ogólnie raczej nie moja bajka, ale miło było cofnąć się w przeszłość przy niektórych tekstach, bo przecież nie sposób tego nie znać. Śmialiśmy się, że chłopaki odchowali dzieci, to teraz wracają na scenę. W sumie bardzo się nie pomyliliśmy...


Beyonce i inne rozczarowania

Nietrudno zgadnąć. Chyba już wszyscy powiesili psy na Rihannie, która była dodatkiem do tegorocznego Open'era, dość jednak ekskluzywnym skoro bilety podrożały przez nią o stówę w stosunku do ubiegłego roku. Nie będę ukrywać, że noszę kilka jej kawałków na moim wysłużonym płodzie. Nigdy nic do niej nie miałam, a taneczny beat przydaje się czasem do rozbudzenia i szybszego marszu. Niestety, skończyło się rumakowanie. Teraz kiedy szufel podrzuca mi Rihannę, szybko ją przełączam. Niechęć w sobie odczuwam. Panna, która spóźnia się na koncert ponad godzinę, a potem połowę każdej piosenki śpiewa z playbacku, nie zasługuje na mój czas. Może nie byłabym zawiedziona, gdybym nie miała za sobą całych czterech dni heńka. Rozpieszczona solidnym graniem i punktualnością wykonawców zbuntowałam się wewnętrznie przeciwko "wielkiej gwieździe". Więcej emocji wzbudziła we mnie solówka gitarzysty niż pseudotaneczne popisy z obmacywaniem krocza na czele. I mam wrażenie, że publiczność podzieliła się na dwa obozy: zajarane golden circle pod sceną oraz zdegustowani festiwalowicze na tyłach. Nie podobało się gwizdanie i buczenie? Trzeba było nam sprzedać tańsze bilety i nie wpuszczać na koncert. O!

Where the fuck is Beyonce?

Z kolei na Kings of Leon odrobinę zawiodło nagłośnienie. W pewnym momencie lepiej słyszałam laski gadające za moimi plecami o chińskich zupkach niż muzykę ze sceny. Na szczęście szybko zakumaliśmy, że coś jest nie tak i przenieśliśmy się w inne miejsce, gdzie wszystko brzmiało już bardzo dobrze, jak na pozostałych koncertach.

Rozczarował mnie także Steve Reich & Ensemble Modern na zakończenie festiwalu. Ale nie chodzi o sam występ, bardziej o program. Kurde, zwieńczając taką imprezę, trzeba walnąć kolejną petardę, wystrzelić tysiącem fajerwerków. Na co liczyli organizatorzy zapodając dość monotonną muzykę z subtelnymi zmianami? Chcieli się nas szybciej pozbyć czy jak? Fakt, pod sceną bardzo się przerzedziło... Przykre. To nie był po prostu czas i miejsce dla tego występu, skądinąd na pewno dobrego.

Przed Greenwoodem.

Mieszane uczucia mam też w stosunku do koncertu Noviki. Muzyka spoko, ale Kaśka mogłaby poprzestać na śpiewaniu i nie odzywać się do publiczności. Niemniej jednak było zajebiście, ale głównie dlatego, że czwarty dzień, więc zmęczeni pierdzielnęliśmy się na kocyk i pod błękitnym niebem chilloutowaliśmy przy aksamitnym plumkaniu.

Nie tym razem, cwaniaku.

Coś jeszcze

Bo heniek to nie tylko muzyka, ale też teatr, moda, sztuka, ngo, diabelski młyn - zupełnie jakby muzyka nie wystarczyła, a uwierzcie mi, wystarcza aż nadto. W tym roku na przykład premiera "Kabaratu Warszawskiego" w reżyserii Warlikowskiego z Cielecką, Ostaszewską, Chyrą, Poniedziałkiem i "młodym" Stuhrem. Nie załapałam się, ale też jakoś specjalnie o to nie zabiegałam. Trzeba było.


Futro w modzie? Chyba sztuczne.

 Duże zainteresowanie budził samolot sklecony z kaszlaków i pomalowany na biało, na którym można było zostawiać autografy, złote myśli i podobizny penisa. Bardzo to sprytne. Autobus - samolot - lotnisko - ikarus - latanie. Zresztą co ja się będę produkować, zobaczcie filmik poniżej i moje ulubione pytanie: Gdzie ja jestem?



O reszcie niech powiedzą zdjęcia. Mam nadzieję, że tym razem wystarczy.

Jest pole...

... jest wypas...
... no i fallus pośrodku pola.

Dzień drugi. Zapowiadało się groźnie. Na szczęście tylko przez chwilę.

Przyszła odsiecz.
Z kołem ratunkowym.
To po walce.

Przestrzeń.



Bliskość.


Czary mary.

Szkoda. Szkoda, że tak szybko się skończyło, bo tego, że zrobiliśmy dobrze jestem w stu procentach pewna. Trzeba oszczędzać, ale na rzeczach. We wspomnienia lepiej inwestować. Poza tym jakoś niewyobrażalnie ciepło zrobiło mi się na sercu, gdy usłyszałam: Tak się cieszę, że mnie namówiłaś. I nie, to nie był upał.

Fin.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Sparkle dwa razy trzy

Uszanowanie, koleżanki Czytelniczki!

Wracam z obiecanym rozwiązaniem zadania domowego. Poniżej znajdziecie makijaże wykonane paletą Sparkle 2, o której opowiedziałam więcej w tym hexxboksowym wpisie. Niektóre propozycje częściowo pokrywały się z moimi. Wszystkie natomiast poruszyły wyobraźnię. Miałam ochotę spróbować ich na sobie, ale czas nie sprzyjał. Coraz bardziej brakuje mi lampy, bo na zdjęcia makijaży zostają mi - w najlepszym wypadku - soboty i niedziele.

Pierwszy
Na rozgrzewkę kombinacja, której nie mogłam sobie odmówić. Prosta, lecz intensywna. Wykorzystałam raptem dwa cienie - zielononiebieskiego ulubieńca (Blue Spruce) oraz wzbudzający zainteresowanie granat (Twinkle). Wyszła taka rozgwieżdżona noc, nieco już blednąca. Jeszcze trochę, a będę miała na blogu wszystkie pory dnia i nocy. Wschód słońca przecież już oglądaliśmy...

Kreski na powiece ruchomej i na linii wodnej zrobiłam niebieską kredką z H&M.

Wspominałam ostatnio, że w Sparkle 2 brakuje mi jasnego cienia do rozcierania.
Dlatego przy wszystkich makijażach pomagałam sobie pudrem Wet'n'Wild,
którego używam na co dzień do utrwalania podkładu.

Tęczówka jak zwykle niezdecydowana.

Wykorzystane cienie:

(1) Chocolate Penny, (2) Blue Spruce, (3) Mulled Wine, (4) Truffle,
(5) Mistletoe, (6)Illusion, (7) Festive, (8) Gold Ribbon,
(9), Glitz&Glamour, (10) Tinsel,
(11) Twinkle, (12) Starry Night.


Drugi
Tym razem w pełnym słońcu i nad jakimś akwenem. Skusiły mnie cienie bez brokatu, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dorzuciła Blue Spruce. Trafił na linię wodną, choć w żadnym wypadku nie jest to trwałe rozwiązanie. Do zaakcentowania zewnętrznego kącika użyłam między innymi czerni.

Przy robieniu kreski na górnej powiece wykorzystałam brązową kredkę Pierre Rene.

Jeśli znacie wodoodporną kredkę w odcieniu zbliżonym do Blue Spruce...
błagam, zlitujcie się i napiszcie o niej w komentarzu!

Aha, pamiętajcie, że wszystkie makijaże z tego wpisu zmalowałam na bazie Hean.


Wykorzystane cienie:

(1) Chocolate Penny, (2) Blue Spruce, (3) Mulled Wine, (4) Truffle, (5) Mistletoe, (6) Illusion,
(7) Festive, (8) Gold Ribbon, (9), Glitz&Glamour, (10) Tinsel, (11) Twinkle, (12) Starry Night.


Trzeci
A tu taka multikolorowa popierdółka, z której jestem zadowolona najmniej, zwłaszcza że wymyśliłam sobie jakieś dziwaczne połączenie kolorów. Całe szczęście, że na zdjęciach nie wygląda tak źle.

Do kreski na górnej powiece wykorzystałam fioletowy Festive i Duraline z Inglota.
Tuż nad kreską dołożyłam odrobinę srebrnego cienia Tinsel.

Na linii wodnej kredka Catrice Kajal Designer 160 Get Your Golden Eyes. Raczej już wycofana.

Wykorzystane cienie:

(1) Chocolate Penny, (2) Blue Spruce, (3) Mulled Wine, (4) Truffle, (5) Mistletoe, (6) Illusion,
(7) Festive, (8) Gold Ribbon, (9), Glitz&Glamour, (10) Tinsel, (11) Twinkle, (12) Starry Night.



Na koniec zostawiam Was jeszcze z takimi oczami:

Makijaż poranny.

Ponieważ dolna powieka zniknęła w mroku, skupmy się na górnej. A na niej Mulled Wine, którego jako jedynego zabrakło w poprzednich makijażach, oraz Tinsel z obiecaną niebieską poświatą. Mam ochotę to powtórzyć, ale na pewno nie teraz. Teraz idę spać, a Wam życzę samych dobrych rzeczy!

Buziaki!

PS Na komentarze pod poprzednim wpisem odpowiem już jutro. Dziś odpadam.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...