czwartek, 30 stycznia 2014

O trzech takich, co zasługują na pięć

A ja sobie dzisiaj o kredkach pogadam. Myślę, że gdybym była chociaż w trzech czwartych tak ogarnięta, jak bym chciała być, i przygotowała listę odkryć zeszłego roku, to z pewnością znalazłyby się na niej moje trzy koleżanki z Sephory.

Wyglądają bardzo elegancko czy to tylko moje oczy?

Kupiłam je na początku września, gdy naszła mnie faza na ciemną linię wodną (najwyraźniej jestem opóźniona w rozwoju, skoro przechodzę te fazę dopiero teraz). Szukałam jakiejś szarości, jako że ja i czerń to są jednak dwie różne bajki, a brązów mam sporo. Koniec końców zawędrowałam do Sephory, a przyczyniły się do tego dwie okoliczności: po pierwsze, mam już kilka kredek tej marki, co prawda z innych serii, ale wszystkie są zacne i często się razem przytulamy, po drugie, w Sephorze była akurat typowa sephorowa promocja, czyli weź dwa, a za trzeci zapłać zeta. Właściwie mogłabym dodać jeszcze jeden powód, to znaczy fakt, że mam świra na punkcie kredek do oczu, ale w tej sytuacji byłoby to głupie usprawiedliwianie nieplanowanych zakupów, więc lepiej już zamilknę. Za trzy kredki zapłaciłam niecałe 60 złotych (łatwo zatem policzyć, że jedna kosztuje niecałe 30 zł). Czuję się z tym świetnie.

Folia jest, macanka nie było. Bo co to za macanko przez folię?

Kredki należą do linii Contour eye pencil 12HR wear i teoretycznie są wodoodporne. Wśród kilkunastu kolorów znajdziemy odcienie matowe (matte), połyskujące (shimmer), ale nie w sposób perfidny, tylko bardziej satynowy, oraz brokatowe (takiej nie posiadam). W konsystencji i zachowaniu przypominają Super Shocki z Avonu, choć odnoszę wrażenie, że są nieco trwalsze. Po skórze suną jak masło, z początku można je jeszcze rozetrzeć, a potem zastygają i ciężko je ruszyć. Owszem, można trochę zetrzeć, ale będą się trzymały do momentu, aż sięgniesz po coś solidniejszego niż woda z kranu. Generalnie jest to jedna z przyczyn, które sprawiają, że nie lubię biedronkowego micela - pierdoła nie radzi sobie z wytrwalszymi zawodnikami.

Od lewej: 03 5th Avenue (mat), 08 Sun tan (połysk), 26 Suede shoes (połysk).

5th Avenue
Kolor przegenialny. Matowa szarość z domieszką brązu (niezaostrzona końcówka kredki, mająca oddawać kolor wkładu, jest matowa i szara). Taki psotnik z niego jak z tatuażu Maybelline Permanent Taupe. Bury? Chyba tak. Chociaż jego kolor zależy od towarzystwa, które mu dobierzemy, oraz oświetlenia. Chłodny odcień, świetny dla każdego, kto pragnie ciemnego podkreślenia, ale z czernią ma na pieńku.

Sun tan
Kolejny nieokreślony kolor. Właściwie ma coś w sobie ze złota, miedzi i ciepłego brązu. W zależności od tego, jak wiatr powieje i żarówka zaświeci, możemy go na przykład nazwać miedzianym złotem albo rozzłoconym brązem. Pięknie rozświetla ciemne makijaże i ciemne tęczówki. Myślę, że równie dobrze spisałby się przy niebieskich i ciemnozielonych oczach
Użyłam w tym makijażu.

Suede shoes
Odcień niby połyskliwy, ale bliżej mu do matowej 5th Avenue niż błyszczącej Sun tan. Granat z domieszką szarości czy szarość z domieszką granatu. Czasami mam wrażenie, że jest w nim kapka zieleni. Czy to butów w takim odcieniu nie pozwalał sobie deptać Elvis? Niewykluczone. Kolor nie tylko dla fanek rock'n'rolla.

Mogłabym mieć apartament w takich kolorach, ale brakuje mi, niespodzianka, apartamentu.

Kredki stosuję zarówno jako bazę podbijającą kolor cienia, ale też do robienia kresek na pomalowanej już powiece. Są dobrze napigmentowane, nie trzeba smarować dziesięć razy, żeby ujrzeć chociaż cień koloru. Czasami aplikuję na linię wodną. Stamtąd kolor się wypłukuje, ale nie znika do zera. Tak dobrze żyje mi się z tymi kredkami, że niedawno dokupiłam jeszcze dwa kolory. Wciąż leżą nierozpieczętowane, bo lubię sobie dawkować przyjemności, ale się do nich dobiorę, wrócę ze słoczami.

Dostępne jest aż 28 kolorów. Sephora NARESZCIE dorobiła się normalnej strony internetowej, na której można obejrzeć wszystkie produkty, a do tego albo je kupić, albo sprawdzić ich dostępność w najbliższej perfumerii. Kredki obejrzycie sobie tutaj, choć gorąco polecam wizytę w sklepie w celu zmacania testerów. Wpadła Wam jakaś w oko?

Całusy,
Słom


PS Swoją drogą mam coraz chłodniejszy stosunek do tych wszystkich promocji, weź x, a za y nie płać. Kuźwa, ja nie chcę brać więcej za mniej, ja nie chcę otrzymywać zbędnych gratisów, ja chcę dostać taniej tę jedną rzecz, którą sobie upatrzyłam! Proszę mnie nie zwodzić chwytami robiącymi wodę z mózgu, bo jest całkiem prawdopodobne, że będę na nie lecieć.
Do czasu.

niedziela, 19 stycznia 2014

Tak, to znowu ja...

... ale tylko na chwilę, bo zaraz przenoszę siebie i cały ten jazz pod nowy adres i w związku z tym mam dużo roboty. Mimo to odgrzebałam makijaż, żeby nie było, że z pustymi rękami Was nawiedzam. Zmalowany jeszcze podczas wizyty u Simply. Zresztą wyraźnie widać, że miałam na oku coś, co nie było moje. I tak intensywnie na tym oku miałam, że teraz już jest.

Jak chcesz, to do Ciebie też przyjadę i pogrzebię w kosmetyczce.

Małe wyznanie: do niedawna miałam trzy tatuaże, o czym możecie trochę wiedzieć, bo pokazywałam je na przykład tutaj i tutaj. Pod koniec roku dosztukowałam sobie czwarty, fioletowy Endless Purple - akurat była jakaś w miarę znośna promocja w super farmie, a ja lekkomyślnie zajrzałam. Damn, teraz już wszyscy wiedzą, że to nie mój urok, tylko Maybelline. Wszystko przez Ciebie, Simply! Gdybyś mi nie udostępniła kosmetyczki, to by do tego rozmnożenia nie doszło. Już byłam święcie przekonana, że nie potrzebuję fioletowego cienia w kremie. No i proszę. Spróbowałam Endless Purple w połączeniu z pigmentem Lily Lolo (odcień Golden Lilac) i tak dla tego połączenie przepadłam, że jak mi dałaś odsypkę pigmentu, no to już nie ma zmiłuj, musiałam cień w kremie dokupić (a potem jeszcze kilka pigmentów, ale cicho, to się stało dopiero niedawno, jeszcze nie mam odwagi mówić o tym poza nawiasem).

Zrobiłam cztery zdjęcia, z czego dwa były kiepskie, a pozostałe dwa prawie identyczne. Jestę fotografę.

Na oku powyżej mam właśnie wspomniany tatuaż oraz pigment, a poza tym kilka cieni Inglota (spoko Simply, to już akurat wina Jeża i jeżowej kosmetyczki, że je w ogóle przytuliłam i non stop używam) oraz jedną z seforowych kredek (kwintesencja zajebistości, nawet nie będę na nikogo zwalać).

I co powiecie na taką złotą kreskę zamiast czarnego standardu?

Buziaki,
Słom

sobota, 11 stycznia 2014

Duet

Wraz ze starym rokiem odeszła do przeszłości maseczka maltretowana przeze mnie od początku października, a ponieważ peeling, który dzielnie jej towarzyszył, powoli zmierza w tym samym kierunku, zapraszam Was na recenzję dwóch produktów marki Himalaya Herbals. Oba otrzymałam do testów.

Czapki z głów? Sprawdźmy.

Maseczka z miodli indyjskiej do cery trądzikowej
75 ml / ok. 12 zł

Tajemnicza miodla powraca, tym razem jako dodatek do brudnozielonej pasty, która ma regulować wydzielanie sebum, oczyszczać zatkane pory skóry i zapobiegać nawrotom zaskórników. O miodli indyjskiej napomknęłam jakiś czas temu, kreśląc kilka słów na temat pianki do mycia twarzy, ale pozwólcie, że przypomnę: jest to roślina o właściwościach antybakteryjnych, przeciwgrzybiczych i antywirusowych, która w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z miodem i jodłami (oprócz nazwy).

To naprawdę maska!

Wydobywanie maski z plastikowej tubki od pewnego momentu zrobiło się dla mnie, delikatnie mówiąc, kłopotliwe. Nie raz i nie dwa glinkowa maź bryzgała w nieplanowanym kierunku (albo w kilku takich kierunkach...), a o wyciskaniu resztek z tubki można by zrobić kolejną część Mission Impossible, przy czym kiedy wreszcie ośmieliłam się sięgnąć po nożyczki i rozciąć wredny plastik, okazało się - zgodnie z moimi przypuszczeniami - że w środku siedziała sobie jeszcze całkiem spora porcja, nadająca się przynajmniej na dwa użycia.

Jeszcze przed egzekucją.

Producent zaleca nakładanie maseczki na oczyszczoną skórę na 10-15 minut, w czasie których powinna zdziałać wspomniane wyżej cuda, pozostawiając skórę o poprawionej strukturze, odmłodzoną [sic!] i ujędrnioną. Zacznijmy jednak od tego, że maska zastygała na mojej twarzy w czasie krótszym niż zalecany. Czasami zmywałam ją nieco szybciej, ale najczęściej spryskiwałam zastygającą masę wodą lub hydrolatem. Oprócz szybkiego wysychania odnotowałam ciekawy zapach, dla mnie bardzo przyjemny, relaksujący, jakby mydlany, ale skrzyżowany z bliżej niezidentyfikowanym zielskiem czy może mentolem, choć zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą uznać taką mieszankę za co najmniej dziwną. Poza tym zaraz po aplikacji odczuwałam delikatne mrowienie.

Poprawiam strukturę.

Efekty? Może zejdźmy na ziemię i darujmy sobie odmłodzoną skórę (czy ktoś w ogóle daje wiarę takim obietnicom?), chyba że oznaką odmłodzenia jest zaczerwienienie twarzy, które występowało u mnie po większości spotkań z tym produktem. Na szczęście nie utrzymywało się zbyt długo, ale jeśli macie wrażliwą cerę i wpadłyście na pomysł, że jest to maska dla was, pomyślcie jeszcze raz. Pory wizualnie zwężone, cera, oczyszczona i zmatowiona, dopomina się o krem, a kiedy go otrzymuje, spija w błyskawicznym tempie. Czy ja już mówiłam, że za to najbardziej cenię glinkowe maseczki?

W składzie jest również kurkuma.

Na koniec kilka luźnych spostrzeżeń. Ubrałabym je w zdania, ale czeka nas jeszcze peeling, więc najwyższy czas, abym przestała się pieścić z maseczką. Tak więc:
  • warto przemywać wylot tubki, bo maska lubi zastygać
  • nie ma gładkiej konsystencji, są w niej grudki - przy nakładaniu można zrobić pseudopeeling
  • zmywanie bywa upierdliwe, dlatego najlepiej zaaplikować maskę przed wejściem pod prysznic
  • w składzie pojawiają się parabeny, hydantoina i SLS.

Skład: Aqua, Kaolin, Melia Azadirachta Leaf Extract, Propylene Glycol, Bentonite, Fuller's Earth, Curcuma Longa Root Extract, Fragrance, Sodium Methylparaben, Imidazolidinyl Urea, DMDM Hydantoin, Xanthan Gum, Sodium Propylparaben, Citric Acid, Disodium EDTA, Sodium Lauryl Sulfate.


Peeling morelowy delikatnie złuszczający do cery wrażliwej
75 ml / ok. 10 zł

A tutaj mamy produkt przeznaczony właśnie do cery wrażliwej.

Ślimak, ślimak pokaż rogi.

Widzicie te drobiny? Wcale nie jest przesadnie delikatnie. Nie mam cery wrażliwej, ale gdybym miała, podchodziłabym do testów tego peelingu z pewną dozą ostrożności. Zanim produkt trafił w moje ręce, zastanawiałam się, czy będzie dla mnie wystarczająco "ostry". Fakt, lubię hardkorowe zdzieraki, ale raczej do ciała niż do twarzy, którą zazwyczaj traktuję nieco delikatniej, no chyba że mam gorszy dzień i już naprawdę wszystko mi jedno.

Tutaj duet.

Ponieważ moim ulubionym twarzowym zdzierakiem jest morelowy peeling St. Ives, a na swoje pięć minut czeka ledwo napoczęty peeling Sorai, również morelowy, pozwoliłam sobie przeprowadzić drobne porównanie.

A tu trio.

Dzięki temu porównaniu przekonałam się na własnej skórze, że Himalaya rzeczywiście zaproponowała najdelikatniejszą wersję morelowego peelingu. Konkurencja dosypała do swoich produktów więcej drobinek ze skorup orzecha włoskiego (w Sorai i St. Ives na drugim miejscu w składzie, zaraz po wodzie). Zresztą nie potrzeba patrzeć w skład, wystarczy to poczuć. Drobinek w Himalai jest wyraźnie mniej. Najwięcej czadu daje Soraya (przeznaczona niby do każdego rodzaju skóry... polemizowałabym), St. Ives jest gdzieś pośrodku.

Z każdej tubki wychodzi nieco inaczej.

Co ciekawe, ani w peelingu St. Ives, ani w Sorai nie uświadczymy w składzie drobin z pestek moreli, jak moglibyśmy przypuszczać, jedynie wyciąg z tych owoców. W obu produktach znalazło się za to miejsce dla SLES-u, co również można spostrzec bez patrzenia w skład, bo morelowe propozycje konkurencji pienią się lepiej niż Himalaya, przy czym prym wiedzie sorajka. Ta to w ogóle jest dla osób lubiących intensywniejsze doznania, bo nie dość, że drapie najmocniej i najlepiej się pieni, to jeszcze ma bardzo wyraźny, słodki zapach.

Ceny kształtują się następująco:
Himalaya: ok. 10 złotych za 75 ml
Soraya: ok. 13 złotych za 150 ml
St. Ives: ok. 4,5 funta (21 zł na allegro.pl) za 150 ml [niedostępny w polskich drogeriach]

Himalaya ma najbardziej zbitą konsystencję.

Ale wracając do bohaterki dzisiejszego wpisu, chciałam podkreślić, że jest to moim zdaniem całkiem przyjemny produkt, chociaż preferowałabym nieco mocniejsze ścieranie. W każdym razie morelowy peeling spełnił swoje zadanie - oczyszczał i wygładzał skórę, nie powodując podrażnień.

Tylko etykietkę dostał nieodpowiednią, jak to czasami w życiu bywa:

Tego produktu nie testowałam.

Wyciąg z jabłka na pierwszym miejscu w składzie, ale i tak jest to peeling morelowy.

Skład: Aqua, Pyrus Malus [jabłko] Fruit Extract, Stearic Acid, Isohexadecane & C9-C16 Isoparaffin, Cetyl Alcohol, Prunus Armeniaca [morela] Seed Powder, Juglans Regia [orzech włoski] Shell Powder, Sorbitan Stearaqte & Sucrose Cocoate, Triticum Vulgare Germ Oil, Carbomer, Triethanolamine, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, Tocopheryl Acetate, Disodium EDTA, Fragrance, Flavour.


Podsumowując, był to całkiem udany duet, ale po wprowadzeniu go do mojej pielęgnacji nie zauważyłam poważniejszych zmian - ani na lepsze, ani na gorsze. Racja, ostatnimi czasy moja skóra nie miała się zbyt dobrze, ale było to spowodowane, jak podejrzewam, przesunięciami geograficznymi, żywieniowymi i hormonalnymi. Nie odniosłam wrażenia, że kosmetyki Himalai dołożyły cegiełkę do tego wysypu, który mnie zaatakował. Wręcz przeciwnie - pomagały łagodzić niechciane objawy. Produkty niezłe, ale zostanę raczej przy swoim ulubionym duecie Ives & Yves.

Buziaki,
Słom

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...