środa, 27 lutego 2013

Przez chwilę myślałam

A potem mi przeszło. Ostatnio w chwilach wolnych zupełnie się wyłączam. No może niezupełnie, bo działam na automacie. Zęby, herbata, łóżko, kaktus, talerz zupy i autobus. Czas leci. Bardzo dobrze, bo nie chciałabym utknąć w tym momencie na zawsze. Ale gdyby można było wybrać... Nie, też raczej nie. Te wszystkie problemy z podejmowaniem decyzji! Fuuuuu.

Kiedy już naprawdę do Was wrócę, to pokażę Wam kilka rzeczy. I ogólnie takie takie.
Przede wszystkim dorwę się do moich dwóch skarbów z HexxBoxa. Skarby leżą w szuflandii, a do szuflandii na razie zakaz wstępu. Korci bardzo, ale nie wolno, Słomku. Bo po łapkach! Ustalmy, że to będzie nagroda, jak już dobrnę do końca. Jedna z wielu...

Na pewno będzie też kolejna muzyczna inspiracja. Mam takową w zanadrzu, ale muszę najpierw opracować zdjęcia i wykminić opis. Zdradzę tylko, że będzie dużo zieleni. No i jest jeszcze pomysł na drugi taki wpis. Oby tylko starczyło czasu na pędzlowanie, bo bardzo chcę Wam pokazać tę piosenkę!

A pamiętacie jeszcze czym to było zrobione? Bo ja nie zapomniałam. Nie wiem, może minęło za dużo czasu, ale frankly, my dear, I don't give a damn. Zamierzam odkurzyć tę serię i odpowiedzieć na zadane dawno temu pytanie.

Makijaży to w ogóle jest dużo. Tylko się przemóc muszę, zmobilizować. Powstać, powrócić.
Na razie mała zajawka.

Fuck, chcę się w końcu pomalować!

Spisałam też kilka tematów pielęgnacyjnych. Na pewno kremy do rąk, demakijaż, szampony. Nazbierało się trochę tego badziewia. :)

I na pewno lakiery. Między innymi ten czaruś:

O, pardon, czarnoksiężnik.

Gratis: dużo mojej paplaniny.


To jak? Poczekacie razem ze mną? Na mnie?
Pachnieć też można! :)

(Póki co wracam do pracy. Życzcie mi szczęścia. Albo lepiej: dużo dobrych pomysłów).

Buziaki,
Słomka

poniedziałek, 25 lutego 2013

Forget the horror here

Jeden z piękniejszych momentów w soundtracku mojego życia. Tak jakoś się dzisiaj przypętał z rana, więc pomyślałam, że się z Wami podzielę.



Morze potłuczonego lodu. Mogłabym długo patrzeć.


Do nowych bloków naprzeciwko wprowadzają się ludzie. Z kuchennego okna podglądam w trakcie posiłków, jak przywożą meble i wieszają telewizory. Palą światła i zasłaniają rolety. Oprowadzają bliskich i znajomych. Żyją. A przynajmniej sprawiają wrażenie. Tęsknię. Tak, za tym też. Moje problemy nie rozwiążą się ot tak, po prostu, kiedy wrócisz, dobrze o tym wiem, ale mimo wszystko lubię myśleć, że będzie inaczej. Właściwie zawsze jest inaczej.
Inaczej niż myślałam.

Obcięłam paznokcie do zera, bo zaczynały się rozdwajać. Skróciłam włosy o kilka centymetrów, właściwie z tego samego powodu. Moja skóra rozsypuje się razem ze mną. Złuszczam ją czasami. Czasami też zbyt mocno, jakbym chciała zedrzeć znacznie więcej niż tylko obumarły naskórek. Od przesadnej tapety, która miała zakryć, zamaskować, przechodzę w drugą skrajność, próbując pozbyć się tego, co było pod nią. Siebie? Czy chciałabym stworzyć siebie od nowa? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Na pewno chciałabym bardziej o siebie zadbać, bo ostatnio nie mogę.

Wybaczcie, że nie komentuję. Jestem w paskudnym niedoczasie. Poza tym jestem przerażona niedoskonałością swojego języka. Tylu rzeczy nie potrafię przeskoczyć. Dlaczego?

A teraz muszę już iść, bo jeśli zatrzymam się w tym miejscu, to nigdzie nie dojdę. Nieważne, że znów będę się czołgać. Ważne, że do przodu.

Jeszcze trochę.
Trochę więcej.

Całuję,
Słomka

piątek, 15 lutego 2013

Przyszło do mnie, ale wiem skąd

...też jestem śmieszna, że od jednego labiryntu słów odpoczywam, uciekając w drugi. Brawa dla mnie, burza oklasków i na koniec grom z jasnego nieba. Słomka's dead...









Ale wstaje, bo robota sama się nie zrobi, nie?

Dlatego dziś więcej zdjęć, temat jak zwykle błahy, bo już nie mogę, głowa mi spuchła, jest jak ciężki balon wypełniony spalenizną przegrzanych zwojów i bździną nie najlepiej trawiącego mózgu. Tak, dziś jest dosadnie. Kolejny powód, by jednak skupić się na zdjęciach.

Będą między innymi te panie:

Zlazły się baby i pitolą o dupie Maryni. Bo Marynia nie przyszła, wiadomo, jak to jest.

Po kolei.

Minął już tydzień od czasu, gdy dotarła do mnie niemiecka wygrana od Sroki, więc po fazie przyjemnego zaskoczenia (przypominam) oraz oglądania każdego artefaktu z należytym pietyzmem postanowiłam na zapas zrobić zdjęcia, żeby później nie było durnego: o nie, ja jeszcze tego nie mogę napocząć, bo przecież nie cyknęłam fot uwieczniających całość i niepokalaność. Doprawdy, po tym właśnie poznasz blogerkę. Choć fakt - nie każdą.

Skoro mam już zdjęcia, to Wy też miejcie.

Zgromadzenie? A pozwolenie macie?

Będzie pierwsze randewu (i nie w mojej wyobraźni) z Baleą oraz Alverde, ale to jeszcze chwila, bo najpierw wykończę to, czego teraz używam. Na razie pozwoliłam sobie na wąchanie. Wanilia z kardamonem na pierwszy rzut nosa zapachniała mi dość intensywnie, ale teraz zmieniam zdanie, tamtego dnia miałam widocznie jakieś przeczulenie. Myślę, że będzie nam razem przyjemnie.

Balea. Według niej funky dżungla pachnie figą i granatem, dla mnie jest to zapach wakacyjnych kąpieli w publicznej łazience. Okej, to zabrzmiało źle, ale ja lubię takie zapachy.

Pomadka nawilżająca trąci wyrobem czekoladopodobnym.

Intensywnie używam natomiast kremu do rąk Essence. Po pierwszym posmarowaniu myślałam, że się nie polubimy, bo jednak pozostawia warstewkę, ale okazało się, że ta warstewka niespecjalnie mi przeszkadza, bo nie jest klejąca. Poza tym mam wrażenie, że od czasu, gdy zaczęłam zabawy z olejami, wzrosła moja tolerancja względem tłustości. Póki co z kremu jestem zadowolona, na drugim miejscu w składzie, tuż po wodzie, ma olej kokosowy, na trzecim - masłoszparkę. Potem jest już wazelina i gliceryna, ale nic nie szkodzi, na zimę to nawet dobrze dla dłoni. Taka rękawiczka. Gdybym miała coś zmieniać, to w pierwszej kolejności zmieniłabym zapach (Gingerbread Chai Latte). Chociaż... im więcej z nim przebywam, tym bardziej się przyzwyczajam. Już tak mam.


Kurduple.

Tutaj nie mam większych uwag. Rozświetlającego cusia z Essence jeszcze nie wypróbowałam. Tego korektora do paznokci użyłam ze dwa razy (poradził sobie), raz przy czerwonym lakierze, więc już ma zabarwiony czubek, a producent nie przewidział zapasowych - dziwne. Zapach jest... nawet ładny. Jakaś guma balonowa? Jeżeli wierzycie, że zmywające płyny mogą dobrze pachnieć, to ten właśnie pachnie.

EDIT: A teraz pośmiejcie się ze mną! Sroczka właśnie mnie naprostowała: to wcale nie jest zmywacz, tylko odżywka w pisaku. Najlepsze jest to, że obejrzałam napisy na opakowaniu i chyba sobie dopowiedziałam, że 3 w 1 oznacza również zmywanie... Trolololo. Nic dziwnego, że ma jedną końcówkę i pachnie (coś ostrego wyczuwałam w tym zapachu i to też utwierdziło mnie w przekonaniu, fak, siła sugestii)... tylko jak ja dałam radę zmyć zalane skórki? Może ten pisak nie wie, że stać go na więcej ;)

Mała katastrofa w tle.

Pomadkę miałam na ustach tylko raz - zdecydowanie za mało, żeby teraz wnikać. Jest z tych o laboratoryjnym zapachu. Kryje i daje raczej satynowe wykończenie.

Podejdźmy jeszcze bliżej.


Nie chciałam, żeby czuła się samotna, więc znalazłam jej towarzystwo.

Free hugs.


























Czyli zadałam szyku w Azji.

Na swatchach w następującej kolejności:
- Ultra Color Rich Chic (Avon)
- Be Obsessed Lipstick 020 Rosewood Myths (P2, limitka Keep the Secret)
- Lasting Finish Lipstick 077 Asia (Rimmel)

Tak jest, jadłam jabłko.

Swatchuje (i pozdrawiam):

Od dołu: Chic, Rosewood Myths, Asia

Jak widzicie, Rosewood Myths bardzo blisko do Azji (Asi?). Asia jest może nieco jaśniejsza, trochę więcej w niej różu, Rosewood wygląda przy niej brązowo (przynajmniej na żywo). Natomiast z szykiem to już inna historia. Taka wiśniowa ciut.
Hm, jesienne kolory.

Poniżej chyba lepiej widać różnice.
(Ale kolory podrasowane, "soczystsze" niż w rzeczywistości. Bardziej przypominają to, co widzę w świetle sztucznym).

Od lewej: Avon, P2, Rimmel

Od lewej: pomadka nr 1, pomadka nr 2, pomadka nr 3 :>

Na usta jeszcze przyjdzie pora, teraz jest za wcześnie (zgrywam się).


Co jeszcze, moje Panie?
Ano jeszcze cień, który został skrzywdzony. Nie ubolewam, bo jakoś go sprasuję i jeszcze będzie do śmigania. No, może ociupinkę go żal. Ciekawe, czy miał jakieś fajne tłoczenie.

P2, Metal Eyes Eye Shadow 020 Taupe Elephant
Razem raźniej.

020 Taupe Elephant, czyli słonik w błotku jest ślicznym kameleonem-duochromem. Na opakowaniu napisano, że to kremowy cień do aplikacji na sucho i mokro. Tam kremowy zaraz. Moim zdaniem do wypiekańców mu bliżej. Solo jest raczej delikatny. Ożywa na bazie czy też z nieszczęsną wodą.

Przybrudzony ciepły brąz mieniący się na zielono. Lubimy to!
Od lewej: solo, baza ArtDeco, woda.
Ej, to naprawdę zaczyna przypominać skórę słonia XD

I tyle dobrego!
Do niektórych rzeczy na pewno jeszcze wrócę, a póki co serdecznie dziękuję Sroczce za zorganizowanie rozdania. Buziaki.



Aha, byłabym zapomniała. Uważne obserwatorki na pewno spostrzegły taki baner w pasku bocznym:



No właśnie, jestem testerką i dostałam już swoją działkę (Hexx, leci do Ciebie moc całusów!).
Jeśli jeszcze nie słyszałyście o akcji (możliwe to?), polecam zajrzeć tutaj. Hexx uczyniła rzeczy cudowne i znów zamierza je czynić!

Oto, co będę brała w obroty (brace yourself!):



Zainteresowane? W takim razie polecam się na przyszłość, bo póki co powinnam przystopować z blogiem. Niestety, dalej piję niesmaczne piwo.

Am!

...jak widać, nie umiem tak bez tekstu.

wtorek, 12 lutego 2013

Co jeszcze...

... można zrobić z lakierami, brokatowymi zwłaszcza?

Der Karneval ist kaputt!

Wczoraj Rodzicielka kompletnie zbiła mnie z tropu. Przyszła i stwierdziła, że "oni to z Rodzicielem idą w sumie na bal maskowy, więc byłoby fajnie, gdybym im dała jakąś maskę".
Tak, oczywiście, mam osobną szafę z maskami, jest wypchana po brzegi, do wyboru, do koloru: maska zorro, maska z Maski, Tutanchamona, człowiek w żelaznej masce (ups, co Ty tu robisz, stary?), ale najwięcej to jednak toreb papierowych, bo są takie twarzowe.
Pfff.

Na szczęście oprócz sarkazmu miałam w zanadrzu dobre dziecięce serce (om nom). Wciągnąwszy kolację, nastawiłam płytę w odtwarzaczu i zaczęłam majstrować. Bo czegóż to się nie robi dla swoich dużych dzieci? :)

Dwie godziny później...

Znalazłam szablon w googlach, wydrukowałam, a potem przystosowałam go do swojej wizji (i misji) i przeniosłam na kawałek tekturki (zawsze wykorzystuję te tekturki, które robią za tylną część okładki bloków rysunkowych, technicznych itepe - znacie to?). Wycięłam, dokleiłam sprasowany filc - można taki dostać za niewiele złota w empiku - i wzięłam się za tak zwany fun part.

Czyli cekiny i lakiery.
(Diggs, przez Ciebie miałam ochotę napisać "and").

Cekiny podoklejałam, brokatowymi lakierami wymalowałam jakieś dziwne ozdobniki. Oczywiście sprawdziłam najpierw na małym filcowym skrawku, czy to się wszystko trzyma kupy. A że się trzymało wybornie - zaszalałam. Na koniec stwierdziłyśmy z Rodzicielką, że przyda się trochę trójwymiarowości i wspólnie skręciłyśmy kwiatuszka z kawałka wstążki, który mi został z jakiegoś dawno zeschniętego i zapomnianego bukietu kwiatów.

Ta pani nie widzi świata poza moją maską.

Ja wiem, że to jest takie prowizoryczne trochę (żeby nie powiedzieć badziewne, kiczowate, przedobrzone) i że byście tego w żadnym sklepie nie kupiły, ja też bym nie kupiła, ale udało się, zrobiłam, ja coś potrafię!

Rozochocona przygotowałam również maskę dla Rodziciela. Tym razem skromniejszą, bo wiadomo, nie każdy facet lubi chodzić z piórkami w dupsku.













 Lakiery, które wykorzystałam do ozdobienia masek:

Sporo poszło, ale było warto!

Rodzicowie właśnie się bawią. Mam nadzieję, że nie depczą sobie po palcach ani nie gubią cekinów po całej sali. W ogóle mam nadzieję, że bawią się szampańsko, bo im się to należy, tak samo jak wycieczka na Bora Bora, którą kiedyś im fundnę...

Ja zaś idę się zabawić z panią ze zdjęcia poniżej. Mam dużo roboty, tak dużo, że na samą myśl o niej potrzebuję odpocząć.

Nie, to nie są kulki gejszy.

A Wam chciałabym powiedzieć jedno, parafrazując zresztą naszą kochaną noblistkę: tak naprawdę nie wiecie, na co Was stać, więc próbujcie. Intensywnie.

 POWODZENIA!



Co takiego? Modny masek? A widzicie!


sobota, 9 lutego 2013

A poka lips!

Nie, dzisiaj nie pokażę.

Potrzeba kupienia prezentu wygoniła mnie z domu. Rossmannów po drodze jak mrówków, więc wiadomo, zajrzałam wessało mnie do środka. Weszłam tylko po zmywacz i wyszłam... tylko ze zmywaczem. No dobra, z kolorowymi serdelkami też.




Na powyższym kiepskim zdjęciu - oprócz kostki brukowej, mojego rękawa i pięciopalczastej parówki - widzicie kiepskie słocze nowego produktu, mam nadzieję, że niekiepskiego, bo w którymś momencie pewnie go sobie przywłaszczę. Niech no tylko będzie promocja.

Dla równowagi wrzucam ładną panią:

Źródło: http://www.rimmellondon.com

Rimmel Apocalips. Wiem, że niektóre z Was bardzo się ucieszą (przynajmniej Jedna :*), ale potem mogą się zmartwić, bo brakuje u nas kolorów, o których głośno na zagranicznych blogach i vlogach - noszalnego, różowiótkiego Celestiala i oczojebnego czerwonego Big Banga. Poza tym nie widzę Luny i Galaxy. Trudno, nie ma co stękać, bo my też mamy kolory, których oni (one?) nie mają. A w ogóle to jest ich siedem. Jedna sztuka kosztuje w rossie 24 złote bez grosza. Powinny także zagościć na półkach w Hebe, ale dziś jeszcze żem ich w tej krainie rozpusty nie uświadczyła.

Może te kolory nie trafiły do nas ze względu na poniższy podział:

Źródło

Cóż to za ustrojstwo w ogóle? Ano niby hybryda pomadki i błyszczyka, bo nie dość, że kryje, to jeszcze robi mokre usta. Czytałam bardzo pochlebne recenzje, ale też kilka takich, które wytykały pozostawianie śladów na wszystkim dookoła i konieczność reaplikacji (słowotworzę sobie). W każdym razie to nie są liptinty i nie zastygają do matu. Lip lacquer? Tylko mam nadzieję, że nie odpryskuje po dwóch godzinach. (O-ho-ho, wyborny suchar, milordzie Słomkensie!) Zupełnie serio: połysk tego "wynalazku" rzeczywiście nasuwa skojarzenia z pięknie błyszczącym lakierem, zwłaszcza gdy patrzę na ciemniejsze barwy.

To może ja teraz spróbuję podpisać kolory. Pamiętajcie, że słocze są kiepskie i na pewno odrobinę przekłamane. Ale dają ogólny pogląd tego, co do nas trafiło.
I mają bardzo ciekawy chodnik w tle.

Mam nadzieję, że niczego nie pokićkałam. Miejcie baczenie!

Słom-spostrzeżenia:

1. Ze trzy nudziaki (Phenomenon, Solstice, Nude Eclipse), w tym jeden, który przy mojej bladej cerze wygląda jak za ciemny korektor (Nude Eclipse), a drugi jest uroczy, bo ma różowe tony (Solstice), ale niestety trochę zniechęca bo:
2. Dwa kolory są z drobinkami jakby, to znaczy coś w nich pobłyskuje i nie wiem, czy mi się to podoba (Solstice właśnie i Out of this World).
3. Dwa mocniejsze akcenty to Stellar i Apocaliptic. Stellar jest trochę pomarańczowy, a Apocaliptic wpada w chłodniejsze, niebieskie tony.
4. Bardzo ładna stonowana, różowa Nova. Takie kolory na swoich ustach lubię. (Hmm, nie jestem pewna, patrzę na "zdjęcia" i odnoszę wrażenie, że ona też drobinkowa...)

I jeszcze w słońcu, bardziej żarówiasto niż w rzeczywistości. Układ kolorów jak wyżej. Chodnik znów fajny, ale inny.

Połysk jest. Torebunia też.
Cztery pierwsze. Widzicie drobinkowość Out of this World?
EDIT: Wygląda jak słocz na stopie o_O
Dwa pozostałe (nie są aż takimi żarówami) i za ciemny korektor.
Ostrość na chodnik. To naprawdę ładny chodnik.

Mam wrażenie, że śminki wracają do łask, dlatego nawet błyszczyki robi się śminkowe, bardziej kryjące, może też trwalsze. Fajnie, jestem za. A Wy?

EDIT: Chciałam jeszcze powiedzieć, że on ma taki gąbeczkowy, błyszczykowy aplikator.

Źródło



Co poza tym? Jutro Gdynia obchodzi 87. urodziny - jako miasto. Z tej okazji dzisiaj odbył się 10 -kilometrowy marszobieg urodzinowy. Cykałam słocze, gdy wychudzeni (serio, wzbudzili we mnie jakiś macierzyński instynkt, miałam ochotę ich nakarmić) przodownicy dotarli na Świętojańską. Gorącej czekolady nie dostałam, chyba byłam w złym miejscu, gdy rozdawali. Nie mogłam przejść na drugą stronę ulicy, a bardzo chciałam dojść (damn, to pewnie był znak, żeby się powstrzymać) do sklepu z Yankee Candle. Przeczekałam. Poszłam. Kupiłam trzy woski.

Źródło

Źródło

Wszystko się zmienia.



czwartek, 7 lutego 2013

Wrong

O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.
Ludwig Wittgenstein

Pomilczmy zatem.



Już.
Miałam kilka pomysłów na wpis, ale za każdym razem czegoś brakowało. A to nie zrobiłam słocza jeszcze, a to znów zrobiłam - tylko że wyszedł kiepski. O tej porze, niestety, nie ma już sensu sięgać po aparat. Nie byłoby z tego dobrych zdjęć. Racja, mogłabym spróbować i później przepuścić nędzny materiał przez dziesięć filtrów upiększających, jednak to się raczej mija z celem w wypadku prezentacji kolorówki. Damn. I bądź tu spontaniczna!

Oto prawda: jest mi pusto i chciałam, żebyście do mnie przyszły. Dlatego w końcu wygrzebałam ładnego delikatesa. Taki tani chwyt.


Makijaż jest z kwietnia, więc proszę, nie pytajcie, jakich użyłam kosmetyków, bo mogę się tylko domyślać. Rany, aż z kwietnia! Mam wrażenie, że od tamtego czasu zmieniło się tak wiele, a jednocześnie tak mało. Trochę jakbym stanęła w miejscu. Nie wiem, dokąd pójść: lewo, prawo? Być może nawet nie ma żadnego lewo-prawo. Żadnej drogi przede mną. Świat sobie płynie, do przodu, wartkim strumieniem, mija mnie. Dlatego niby coś się dzieje, a jednak nic.
Nic we mnie. Wszystko poza mną.



Inaczej podkreślałam wtedy brwi, inną maskarą tuszowałam rzęsy. W ogóle włosy miałam jakieś takie krótkie, choć już wówczas wydawały mi się długie, jak na moje standardy. Może w ogóle powinnam przestać się wygłupiać i wreszcie pójść do fryzjera.


Lubicie delikatne makijaże? Lubicie. Ale na sobie.
Obiecuję, że następnym razem będę miała odpowiednie słocze i wrzucę coś odważniejszego, bo sobie leży i się kurzy, a ja na razie trzymam pędzle na dystans.







Dzisiejszy post sponsorowała moja głowa.
I piosenka, o której zapomniałam.



I po co do mnie przyszłaś, piosenko?

wtorek, 5 lutego 2013

Jak czekałam i pachniałam w styczniu?

Od początku

Styczeń zaczął się nadspodziewanie dobrze. Może dlatego, że sylwestra spędziłam grzecznie w domu, pracując nad ciążą spożywczą i marząc o lepszym jutrze. Następnego dnia obudziłam się wcześnie i z radością stwierdziłam brak kaca. Rześkość umysłu. To taka miła odmiana. W przypływie euforii poczułam, że marzenia mogą się ziścić i zabrałam się ochoczo za reorganizowanie przestrzeni. Wyeliminowałam krocie niepotrzebnych, workowatych ciuchów, kilka znoszonych torebek, tylko kilka, bo nigdy nie miałam ich zbyt wiele, oraz jakąś jedną setną stosu makulatury. Wyszorowałam puste opakowania po kosmetykach. Wyprałam pędzle. Zacerowałam naderwane barchany, które bynajmniej nie ucierpiały podczas aktów seksualnych, ale najzwyczajniej w świecie znosiły się od wwiercania tyłka w fotel obrotowy. Bardzo powoli, choć może trochę szybciej, zbliża się przeprowadzka - czas ogarnąć życiowy śmietnik i zabrać ze sobą tylko to, co najlepsze.

Tylko czego ja w ogóle potrzebuję?

Znalezione podczas porządków. To naprawdę już 10 lat minęło? o_O


Zużywam...

W styczniu zużyłam wiele pielęgnacji. Nie czuję się piękniejsza, z rzadka zdarzają mi się takie radosne przebłyski, ale przynajmniej jestem coraz bliższa wersji tylko jeden w zapasie, która na pewno uspokoi mój mózg i wyczyści sumienie, abym z większym zapałem mogła brudzić je kolorówką. Cóż, przynajmniej będzie to plama w kolorach tęczy. Jeśli za bardzo nie namieszam, rzecz jasna.

Nie kupowałam zbędnych kosmetyków. Nie szalałam na wyprzedażach.
Jaki tu spokój, równowaga.

Kurde, nie pamiętam źródła, ale jakiś śmieszny profil na fejsie, którego sama nie lajkuję.

Jedynym słuszniejszym łupem był revlonowy dopierocopokąsał balm stain.




... i pachnę

Tym razem nie będzie to żaden wosk ani świeczka zapachowa. Niekwestionowanym zwycięzcą w tej kategorii jest... olejek z drzewa herbacianego. Nie dość, że pięknie pachnie, to jeszcze działa bakteriobójczo.


Słowo pisane

Źródło
Jak na kuśtykającego mola książkowego przystało, przeczytałam w styczniu calutkie dwie książki. Łałałiła!

Spowiedź zaczynam od Cienia wiatru Carlosa Ruiza Zafóna. Znany tytuł, o którym powiedziano już wiele dobrego i złego. Krytyka, nawet jeśli nieprzesadzona, trochę mnie boli, bo w pewnej chwili zachłysnęłam się tą książką, i to bardzo. Nawet teraz, nabrawszy dystansu, nazwałabym ją powieścią przez duże "p". Co mogę powiedzieć? Na początku bez przerwy się śmiałam, zaskoczona dosadnym humorem, a potem już tylko płakałam... Nic na to nie poradzę. Im dłużej czekam, tym większa klucha się ze mnie robi. Wiotczeję z nadzieją, że zanim upadnę, Ktoś zdąży mnie złapać.

Ulubiona postać? Fermin Romero de Torres oczywiście. Facet, który na wszystko znajdzie sposób. Człowiek zagadka. Wujek cięta riposta.

(...) A pan co lubi w kobietach?
- Tak naprawdę to niewiele wiem o kobietach.
- Wiedzieć to nikt nie wie, ani Freud, ani one same, ale to jest jak elektryczność, nie trzeba wiedzieć, jak działa, żeby cię kopnęło.


***

 Źródło
Zanim zabrałam się za Cień, skończyłam książkę, którą tuż po Bożym Narodzeniu pożyczyła mi Simply (Kinga pisała o niej tutaj). Dead Silent Neila White'a okazało się dobrym kryminałem o słodko-gorzkim posmaku. Uważam, że oprócz zmyślnie skonstruowanej intrygi, mocną stroną tej pozycji są dialogi. Zdążyłam się również zorientować, że książka należy do pięcioczęściowej serii, którą spaja w całość dwoje głównych bohaterów. Z chęcią zajrzałabym do jeszcze jednej.








Obraz ruchomy

Święto lasu! Cztery filmy! No, no Słomkens, do maja masz bana na oglądanie.

Jeden z nich najchętniej pominęłabym milczeniem, bo był niemożebnie głupi. Zdarza mi się oglądać idiotyczne filmy, zazwyczaj dla towarzystwa i odmóżdżenia, kij mnie obchodzi, czy to przystoi, ale Spadaj, tato! (That's My Boy) znalazło się poniżej wszelkiego poziomu krytyki i będąc na dnie, wyciągnęło szpadel, żeby wykopać sobie jeszcze głębszy dół. "Film" to zbyt eleganckie słowo dla tej szmiry. Dosłownie: spadaj, szmiro!

Idźmy dalej, w coś ciut lepszego, ale nadal spaczonego i niskich lotów. Ale czego można oczekiwać po filmie z Willem Ferellem i Zakiem Galifaniakisem? Wyborczych jaj? (The Campaign). Nie, co najwyżej podśmierdujących zbuków. Kilka razy prychnęłam, resztę zapiłam whisky. Za rok nie będę pamiętała, że oglądałam.

Mamy tendencję zwyżkową, więc teraz czas na Taken 2. Broniłam się ręcami i nogami, bo ileż można wałkować ten sam temat, ale Liam what-I-do-have-are-a-very-particular-set-of-skills Neeson, nie chciał dać za wygraną. Przyszedł i zrobił co do niego należy. Myślałam, że zjem odgrzewanego kotleta, no i zjadłam, ale obyło się bez niesmaku. Dobry obraz na jeden z tych momentów, gdy nie jesteśmy w nastroju na strzelanie fejspalmów co pięć minut, ale też nie mamy ochoty rozkminiać, jak żyć.

Na koniec zostawiłam najlepsze. Łowcy głów (Hodejegerne) to norweski film z 2011 roku nakręcony na podstawie powieści Jo Nesbø o takim samym tytule. Gdybym wiedziała wcześniej, sięgnęłabym najpierw po słowo pisane, ale wzięto mnie z zaskoczenia i już nie było odwrotu. Bardzo dobrze. Skandynawskie filmy, a obejrzałam ich w życiu kilka, zawsze uderzały mnie swoją bezpośredniością, klarownością spojrzenia, brakiem wodotrysków. Może wcale tak nie jest, może po prostu przez złudny splot skojarzeń ubzdurałam sobie, że tamtejsze mroźne i ostre powietrze przekłada się na wyrazistość obrazu. Nie wiem, mniejsza o to. Film polecam, dzieje się dużo, jest napięcie, zwroty akcji i objawienie. A wszystkim fankom zekranizowanej Gry o tron podpowiadam, że... Nikolai Coster-Waldau.



  


Muzyka

W pierwszej połowie miesiąca dalej wałkowałam ostatnią płytę Yeasayera. Potem zagrała cisza. Owszem, pojawiło się kilka kawałków, które głośniej do mnie przemówiły, ale nic nie rzuciło na kolana. Ja też niespecjalnie szukałam.


Tyle ze stycznia. W lutym cierpię i piję piwo. Niestety takie, co je sama nawarzyłam.

Hmm...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...