piątek, 20 września 2013

Mam znowu doła

Czujesz to? Pachnie jesienią...

Ostatnio marudziłam, że sleek taki nijaki, że już nie cieszy jak kiedyś... to się dziady tym razem postarały. Patrzcie ich teraz: wintydż fioletami babom z mózgów wodę robią. W ten oto sposób słota, drogie panie, jesienna słota nastała!

Oznajmiam wszem wobec, że bardzo mnie kusi zakup nowej palety, łypię na nią prawie pożądliwie od pewnego czasu, wystarczy, że się przypadkiem nieszczęsna w pole widzenia napatoczy, o co zresztą nietrudno, bo wszędzie małpy pełno. Nie można być jednak takim miętkim i na wpływy podatnym, oj nie. Dlatego nieco niepewnie - ale jednak - mówię: stop! I na znak protestu wyciągam coś innego, idealnego na nadchodzącą (nadejszłą) porę roku.

Jestę liścię...
Całe lato odkładałam, aż się wreszcie doczekała swoich pięciu minut. Uwielbiam Bohemian. Nieważne, że jest już stara i trafiła do mnie z późnej wyprzedaży. Grunt, że nadal działa. Widzicie? Jest nie tylko wintydż, ale też rołmens.

Dla przypomnienia.

Chciałabym, żeby tej jesieni częściej gościła na moich powiekach. Wczoraj uparłam się na bordowy i żółty mat, kto wie, co stanie się jutro. Może nic się nie stanie, bo wreszcie zostanę w domu i trochę w nim pomieszkam... Nope, it's not gonna happen. Właśnie sobie przypomniałam, że jutro mam wizytę do zaliczenia.

Tak roztarłam tego buraka, że się różowy zrobił.

Do pomalowania oka użyłam też brązowej kredki Inika. Da się lubić, ostatnio często po nią sięgam, zastępuje mi czerń. Simply, dziękuję za ten spadek! Oprócz tego górne rzęsy przyozdobił niebieski tusz Golden Rose, a dolne - Grashka. Na linii wodnej standardowo Max Factor, tak samo przewidywalny jak baza Hean, która chyba nigdy się nie kończy.

Wybrane cienie.

Także mój plan wygląda następująco: skupiam się wytrwale na Bohemian, licząc po cichu, że dzięki temu zapomnę o Vintage Romance. A Wy jak tam? Opieracie się czy dajecie za wygraną?

Tak to sobie wykoncypowałam.

Mam nadzieję, że jesień okaże się dla Was kolorowa.
I że nie będziecie śpiewały Jesiennej deprechy z Kurami.


 Do kolejnego zatem!

Buziaki,
Słom


poniedziałek, 16 września 2013

Pianka

Powoli przypominam sobie, jak się nazywam. I że po festiwalu jest życie oraz różne zobowiązania. Dlatego dzisiaj kilka słów o piance, którą otrzymałam do przetestowania na początku sierpnia.

Do cery normalnej i tłustej.

Ściślej rzecz biorąc, chodzi o piankę do mycia twarzy firmy Himalaya Herbals. Z miodlą indyjską (neem) i kurkumą. O ile wiem, co to kurkuma, o tyle miodla indyjska brzmi jak skrzyżowanie miodu z jodłą. Wystarczy jednak uruchomić odpowiednie źródła (google.com), aby dowiedzieć się, że miodla to roślina, która ma właściwości antybakteryjne, przeciwgrzybiczne i antywirusowe, a nie miód na igłach. Pokrywa się to z informacją od producenta.

Zerwałam Polską Etykietkę Razem z Folią. Piszę od Wielkich Liter, bo Mogę.

Jeśli chodzi o formę kosmetyku, to do tej pory miałam jedynie do czynienia z pianką do golenia i pianką w wannie, ewentualnie z piankami marshamallow, tutaj akurat w celach czysto spożywczych. Pianka do mycia twarzy brzmi na pewno lekko i delikatnie, czyli zachęcająco, bo przecież chcemy, żeby nasza cera pozostawała po takim myciu oczyszczona, ale nie podrażniona. Producent czyta nam w myślach i zapewnia: nie wysusza i nie powoduje nieprzyjemnego wrażenia ściągnięcia. Kupujemy?

Pianka.

Jeżeli tak, to pozbywamy się około 17 złotych, ale w zamian otrzymujemy 150 mililitrów zielonej cieczy, która po naciśnięciu (sprawnie działającej) pompki zamienia się w białą piankę o przyjemnym zapachu, rzekłabym świeżym. Pompka jest oczywiście bardzo higienicznym i wygodnym rozwiązaniem, za co duży plus się należy, tak samo zresztą jak za opakowanie wszystkiego w folię zabezpieczającą, która uniemożliwia wścibskim klientom zaspokojenie ciekawości.

Pompka, która mnie nie zawiodła.

Folia, która kurczowo trzymała się butelki.

Po ten produkt sięgałam przeważnie dwa razy dziennie, przeważnie po dwa naciśnięcia spustu rano i wieczorem, bo ilość piany po jednym naciśnięciu wydawała mi się zbyt skąpa. Kosmetyk uważam za wydajny: minął już ponad miesiąc stosowania, a ja nie zdążyłam zużyć dwóch trzecich. Na podstawie tego, co zużyłam, wyrobiłam sobie opinię. Niestety, nieco sprzeczną z zapewnieniami producenta. Owszem, pianka oczyszcza skórę, ale jeżeli nie przetrę twarzy tonikiem i nie wklepię kremu - ściągnięcie skóry murowane. Nie zauważyłam również, aby moja cera miała się lepiej przy regularnym stosowaniu pianki z miodlą. Nie ma się jednak gorzej - a to chyba także warto podkreślić.

Podwójna porcja jest ok.

Piana, która powstaje z zielonego płynu, składa się gęstej sieci maleńkich pęcherzyków i po wyciśnięciu powoli rozpuszcza się na dłoni. Gdy odwiedzałam Jeża, podebrałam jej trochę decubalowej pianki i zauważyłam, że tamta przy myciu potrafi nawet zamienić się w żel, zwłaszcza gdy twarz jest zwilżona zbyt oszczędnie. Himalaya tego nie robi. O różnicach nie będę się jednak rozpisywać, bo te kilka użyć to zdecydowanie za mało. Chociaż sama jestem bardzo ciekawa, jakie one są.

Przez pierwsze trzy tygodnie używałam równolegle pianki Himalaya i mydła Aleppo, to znaczy jedną połowę twarzy myłam mydłem, a drugą pianką, tak z ciekawości. Nie zauważyłam, by moja skóra reagowała różnie na te produkty. Poza tym nie używałam i nie polecam stosowania pianki do demakijażu, bo sobie z tym nie poradzi. Nie takie jest jej przeznaczenie. Ja najczęściej wykonywałam demakijaż przed myciem, potem oczyszczałam twarz pianką i po przetarciu twarzy tonikiem sprawdzałam, czy płatek jest czysty. Zazwyczaj był. Jeżeli nie - myłam jeszcze raz i wtedy wszystko było już w porządku.

Skład. Wyciąg z miodli wysoko na liście, zaraz po myjącym i spieniającym ALS.
Brak parabenów, ale jest BHT, którego wiele z Was się wystrzega.

Podsumowując, nie jestem oczarowana, ale rozczarowana też nie. Pianka na pewno myje, odświeża i napina, a przy tym jest bardzo wygodna w użyciu i wydajna. Niestety trochę ściąga moją skórę, więc po każdym umyciu sięgam po tonik i krem nawilżający. I chyba to najbardziej zniechęca mnie do zakupu kolejnego opakowania.

A Wy czym myjecie swoją twarz?

czwartek, 5 września 2013

Tym razem założyło się malinowe

Ostatnio jestem, bardzo jestem, ale blogerką to nieszczególnie. Być może moje blogowe dni dobiegają końca, być może to tylko praca, która pochłania mnóstwo czasu, a nawet jeszcze więcej. Na szczęście bardzo ją lubię. Przed pracą, o ile nie ćwiczę, miziam się pędzlami. Chwila oddechu, relaksu, zresztą pisałam już o tym wszystkim i teraz mogę być cwana i wstawić odnośnik (o taki). Wracam do domu bardzo późno, odpalam służbową skrzynkę i klepię dalej, tyle że w wygodniejszych ciuchach... W każdym razie długo to już nie potrwa. Ciekawe, co będzie dalej.

Morze możliwości...

Póki co wrzucam makijaż, który zrobiłam jedną z moich ulubionych (a może najulubieńszą?) palet sleeka. Domyślacie się którą? Nic skomplikowanego, trzy lub cztery kolory, na to złoty liner z Catrice, niestety już dawno wycofany ze standów, choć czasem można go jeszcze spotkać na wyprzedażach.

Eksponuję policzek.

Na policzku zaś ziemia egipska z Bikoru (w spadku po Hexx) i shimmer brick, ale nie Bobbi Brown (gdzieżbytam!), tylko Famous (prezent od Simply). W roli podkładu pierwszy raz na mojej twarzy True Match L'Oréala (tym razem "zawiniła" Katalina). Same dobre rzeczy od samych dobrych ludzi.

Siemanko! Dawnośmy się nie widziały!

Przy niebieskim zawsze pada nazwisko tej pani z tego serialu, którego nigdy nie oglądałam - bo oglądałam inne. Celowo pomijam. Nigdy nie dissowałam niebieskiego koloru w makijażu. Może dlatego, że on bardzo dobrze współpracuje z moją tęczówką i chowa się w moim oczodole, gdy patrzę innym prosto w oczy. Dzisiejszy niebieski jest z rodzaju tych cyjanowych, turkusowych. Takie też bardzo lubię i uważam, że świetnie komponują się z jasnym złotem. Tak samo jak złoty piasek na egzotycznej plaży komponuje się z lazurową wodą.

Przypływ?


Na dziś już wszystko. Kończę, bom śpiąca. Niesamowicie się cieszę, że wreszcie udało mi się zostawić pracę w pracy i napisać te kilka słów. Muszę solidnie naładować baterie, bo festiwal, a właśnie nim się teraz zajmuję, startuje już w przyszły poniedziałek. To będzie bardzo intensywny tydzień, zupełnie wyjęty z życia, po którym nastąpi syndrom odstawienia. Trzymajcie kciuki, pliz.

http://www.festiwalgdynia.pl/

Niektórzy wieczorami myślą o frytkach (:*), a ja mam ochotę w nocy zgrzeszyć z pizzą.
 Czy ta studnia w ogóle ma dno?

Buziaki,
Słom

How you doin'?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...